Leszek Żuliński
Coraz mniej ważny
Eugeniusz Kurzawa,
rocznik 1954, jest jednym
z najciekawszych przedstawicieli swojego pokolenia.
A pokolenie to odbijało w sobie i całe uzależnienie od Peerelu,
i bunt przeciw własnym czasom i ojcom,
i uwikłanie w role, które rodziły ważne pytania i wielkie rozdarcia.
Pokolenie stracone? Moim zdaniem, nie. Przynajmniej w swej ekspresji
artystycznej ta generacja ważnym głosem mówiła i mówi o istotnych
sprawach
i wyborach.
Rocznikowi '54 było ciut za późno
na dołączenie do Nowej Fali, w sam raz na zostanie jej epigonem
lub "młodszym, twórczym kontynuatorem", a jeszcze bardziej pasowało
poddać się odkryciom Nowej Prywatności, która Nową Falę najskuteczniej
kontestowała. Bo debiutantom
z lat 70. trudno było w inny sposób zaistnieć. Start bez ustosunkowania
się do Nowej Fali wydawał się wręcz niemożliwy. Można było wprawdzie
zostać neoklasykiem lub - powiedzmy - neoautentystą, ale to oznaczało
samoskazanie się na margines; można było stać się -
- jak wspomniałem - utalentowanym postnowofalowcem albo kontestatorem
tej opcji, tylko że wtedy sukces był nieprzewidywalny zupełnie jak
totolotek. No, chyba że miało się niepowtarzalną osobowość. W koncu
byli i tacy, jak np. Baran czy Ziemianin, Benka czy Filipiuk lub
tacy jak poeci z gdańskiej grupy "Wspólność", którzy jednak zdołali
zamanifestować swój kontrprogram. Kurzawa w żadnej
z tych grup ścisle się nie mieści. No, chyba że mowa
o osobowości... Zawsze był pracowity, operatywny, uprawiał krytykę
i dziennikarstwo, drukował sporo tekstów
i miał wysoką świadomość tego, co się wokół niego dzieje.
Na swoje roczniki i na swoje czasy umiał patrzeć z boku,
z dużą refleksją socjoartystyczną, że sporą dozą niezależności.
Po latach uciekł w swój ogród w lubuskim Wilkanowie, ale to ogród
ze szkoły Woltera -
- z perspektywy tej harmonii widzi się wszelki rozsadek
i nierozsądek świata, ład, który przetrwał i łlad który był tylko
złudzeniem bądź wręcz oszustwem.
Takie obserwatorium daje także "wciąż nowa prywatność", tę potegę
wewnętrznych wartości, z pozycji której można posiąść liczące się
miary wobec zewnętrznego chaosu.
Dlaczego od takiej "preambuły" zaczynam
te recenzje? Dlatego, że tomik Kurzawy jest próbą artystyczno-
-socjologicznej autobiografii, próbą odpowiedzi na pytanie o drogę,
którą się przeszło i o ślady, jakie się na niej zostawiło.
Ksiażkę otwiera kilka wierszy autotematycznych.
Świetnych! Mówiących o dylematach pokolenia, złudach, quasiproblemach,
o całej tej fantasmagorii etycznej, która zmieniała młodość durną
w chmurną, a potem rozwiała się gdzieś na rozstajach dorosłych wyborów.
Powaga wiersza, uczciwość wyboru, odpowiedzialność za słowo, raport
z życia wewnętrznego, wymóg smaku i sensu...
Przyznam się, że sam ilekroć wracam do tych płomiennych pytań młodości,
tracę pewność siebie i do dziś mam poczucie winy. Winy? Tak, za
zmarnowanie własnych słów
i postaw. Za ich roztrwonienie. U Kurzawy wyczuwam raczej gorycz
podszytą lekką ironią. Ale i blizny.
Cóz, tamte rachunki nas męczą, dreczą, przypominają niespełnienie.
Jeśli istnieje azyl, jeśli możliwa
jest kompensacja -
- to w zupełnej odmianie roli. W "nowej prywatności". Wiersze poswięcone
córce, Oli, to zupełnie inna perspektywa sensu i celu. Rodzicielstwo,
ojcostwo, opiekuństwo? Tak. I bardzo prywatna czułość.
Budowanie okapu i schronu, sacrum domu, nastrój pewności i bezpieczeństwa.
To bardzo osobliwy cykl;
nie znajduję dla niego porównania czy odniesienia. Treny Ronsarda
czy Kochanowskiego stworzyły pewien kanon,
ale Kurzawa nie napisał trenów. Więc co? Napisał bardzo piękne,
proste wiersze o domatorstwie i rodzinnej harmonii; wiersze czułe
wtulone w kokon prywatności.
Po latach - i to jest ostatnia część
tego tomu -
- poezja i charyzmat artysty schodzą na drugi plan. Pojawia się
perspektywa historyczna, a jeszcze mocniej egzystencjalna, uniwersalna.
Gdzieś obok przemyka się śmierć. Snuje się sentyment. Świat się
rozpada. Przerażenie. I ta narastająca udręka: "stajesz przed zadaniem
bycia coraz mniej ważnym". Z tym musimy się borykać, z tym na koniec
musimy sobie poradzić.
Tomik - jak widać - ułożył się w
pewien symboliczny schemat ewolucji losu poety. W mape życiowej
drogi.
Jego rozpoznawalne akcenty pokoleniowe są w zasadzie uniwersalne
i powtarzalne. Te wiersze mówią bowiem
o atrofii "istnienia prospołecznego" i bezpiecznej alternatywie
"istnienia prywatnego", o walucie etyki zbiorowej wymienialnej na
jednostkowy eudajmonizm.
Czy to oznacza eskapizm? Czy prywatność
jest złożeniem broni? Zejściem z barykady? Czy mówienie po latach
o rozterkach i postawach twórczych jako o "naiwnej moralności" nie
jest czasami zdradą młodości? Fałszywą madrością tetryka? Czy apoteoza
domu nie jest równoznaczna z lękiem przed wyzwaniami świata?
Na te pytania niekoniecznie trzeba
odpowiadać.
Jeśli Kurzawa napisał wiersze o dramacie odpowiedzi twierdzących
to napisał kawał prawdy o życiu zawiedzionym, o życiu niespełnionym,
a erozji idealów.
Jeśli zaś tkwi w tych utworach apoteoza owej erozji -
- to są one hymnem na temat "wciąż nowej prywatności", są życiowym
schodzeniem z koturn i trybun w sprawy proste i bliskie naturze,
może prawdziwsze niż amok społecznych imperatywów. Co do "naiwnej
moralności" zdania są bowiem podzielone. Czy tkwi ona o heroicznym
czynie, czy w ojcowskim wzruszeniu? Czy pobrzmiewa ona w fanfarach,
czy w harmonii?
Piękny, mądry, wzruszający tom. Tom
o naszej generacji.
Leszek Żuliński
Eugeniusz Kurzawa "Wciąż nowa prywatność",
Wydawnictwa Kropka, Zielona Góra 2003, s. 56
|