Rozmowa z Egonem Kleinem, powrót
  działaczem sportowym i społecznym mieszkającym w Berlinie  


- Wiem, że czuje się pan zbąszynianinem. Ale, proszę powiedzieć, zbąszynianinem jakiej narodowości?
- Matka była Francuzką, w 1929 r. wywędrowała z Francji do Niemiec. Tam spotkała Edwarda, mojego ojca, inżyniera budowlanego z Wiednia, ale urodzonego w rumuńskiej Bukowinie.
Przy tak wymieszanej krwi trudno określić kim się jest. Chyba trafne byłoby określenie "francuski Niemiec" ze sporą ilością krwi żydowskiej. Okres dojrzewania psychicznego przeżyłem w Polsce. To zadecydowało, że uczuciowo najbardziej jestem Polakiem.

- Jakim cudem rodzina znalazła się w Zbąszyniu?
- Na początku lat 30. rodzice uruchomili dzialalność gospodarczą. Zaczęli w prywatnym mieszkaniu w Poczdamie, z jedną maszyną do deptania, szyć koszule męskie. Po pięciu latach mieli firmę
w berlińskim śródmieściu, zatrudniającą około 30 osób.

- Czyli udalo im się!
- Niestety w maju 1940 r., przed napadem Niemiec na Francję, uciekliśmy z matką do Paryża. Uniknęliśmy internowania, bo nam jako obywatelom francuskim to groziło.
Ojciec został, żeby pilnować interesu. Po zakończeniu działań wojennych w 1941 r. wróciliśmy do Berlina. Naziści skonfiskowali zakład, bo ojciec był "rasowo nieczysty". Maszyny przekazano firmom niemieckim, a ojciec trafił do obozu koncentracyjnego.

- Co stało się z panem i matką po aresztowaniu ojca?
- Maszyny z zakładu rodziców dostała firma Grutzmacher & Co. Właściciel, Vogel, porządny człowiek, namówił matkę do pracy u niego, żeby po wojnie łatwiej mogła odzyskać stracone mienie.
W 1942 r. firma została przeniesiona do Zbąszynia.

- Zatem sporą część okupacji spędziliście nad Obrą?
- Matka była kierownikiem technicznym i majstrem w firmie szwalniczej. Zakład mieścił się
w budynku przy ul. 17 Stycznia, naprzeciw młyna. Mieszkaliśmy również przy ul. 17 Stycznia 43,
w budynku banku.

- A co pan wówczas robił?
- Chodziłem do gimnazjum niemieckiego w Zbąszynku i to prawie aż do nadejścia frontu.

- Dlaczego po wojnie matka nie chciała wracać do Francji lub Niemiec?
- Poznała przyszłego męża, Stanisława Wolnego, który pracował jako elektryk w firmie Grutzmacher. W 1947 roku wyszła za niego.

- Jakie młodzieńcze wrażenia wyniósł pan ze Zbąszynia?
- Te lata głęboko utkwiły mi w pamięci, po szoku po aresztowaniu ojca i wyrzuceniu nas
z berlińskiego mieszkania. Nad Obrą mimo okupacji uczyłem się polskiego, wypytywałem przy każdej okazji o nowe słowa. Moimi kumplami z tych czasów byli i są do dzisiaj Marian Majerowicz, Henryk Sobański i nieżyjący Henryk Wargos. Nieco później dołączyli Zygmunt i Kazimierz Lutomscy, Jan Domagała. Nawiązaliśmy - głównie matka - dobre stosunki z rodzinami Wolnych, Frąckowiaków, Bielawów, Kołatów, Pomesnych, Mądrych, Piotrowskich, Kurlusów, Królów.

- Do dziś wspomina się lata 50. i 60. i pańska prekursorką rolę w uruchomieniu lekkiej atletyki, żeglarstwa, badmintona, kręgli, brydża, tenisa, koszykówki (i "wepchnięciu" Stanisława Olejniczaka do wielkiego sportu), w powołaniu do życia TKKF-u.
- Musiałem mieć w genach sportową żylkę i talent organizacyjny. Pamiętam jak pewnego dnia
w 1946 r. spotkałem kolegę z gimnazjum niemieckiego w Zbąszynku, Witka Kuczyńskiego,
który zaraził mnie bakcylem sportu. Opanowała mnie epidemia, z której nie wyzdrowialem do dziś.

- A jak było z "przywiezieniem twista" do miasta?
- Wysłano mnie do Warszawy na kurs kierowników świetlic. Jedną z niewielu pożytecznych rzeczy, których się nauczyłem był "twist". Po powrocie zorganizowałem kurs. Wyniki były tak owocne,
że urządziliśmy nawet konkursy twista.

- Wyjechał pan z Polski w 1965 r. niemal z piętnem szpiega...
- Stały kontakt, szczególnie z młodzieżą, musiał w niektórych kołach reżimu wywołać podejrzenie, tym bardziej, że byłem obcokrajowcem i pracowałem społecznie. Wciąż mnie obserwowano. Próbowano podłożyc "ulotki" z nazistowskimi symbolami. Gdy pracowałem nad dokumentacją inwentaryzacyjną budynków w zakładach odzieżowych podejrzewano mnie, że rysunki techniczne posyłam na Zachód. Interesowałem się fotografią, zatem żeby znaleźć "szpiegowskie materiały" aresztowano mnie w 1962 r. pod pretekstem wyjaśnienia spraw paszportowych.
Te podejrzenia i zarzuty, które oczywiście byly bezpodstawne, stały się z biegiem czasu stresujące, dyskryminujące i stanowiły nadmierne obciążenie psychiczne. Opuściłem Polskę 15 czerwca 1965 r. w tym co miałem na sobie i z teczką w ręku. Pojechalem do Berlina Zachodniego.

- Czy teraz nie myśli pan o osiedleniu się w Zbąszyniu na stałe?
- Żona odziedziczyła po rodzicach 105-letni domek z gliny w Nowym Dworze, ale mieszkać w nim nie można. Od 1988 r. mamy zamiar postawić nowy, lecz zamiar stale się rozbija o brak pieniędzy. Jednak ten plan z pewnością kiedyś się ziści, tym bardziej, że nie będzie granic, więc nie będzie problemu skoczyć od czasu do czasu "ino roz szybko nad jezioro".

- Dziękuję

Rozmawiał: Eugeniusz Kurzawa

Cykl - Zbąszyńskie rozmowy
Wywiady ukazywały się w Gazecie Lubuskiej wiosną 2003 r.

E-mail: teren@gazetalubuska.pl powrót