Rozmowa ze Zdzisławem Linkowskim, powrót
  historykiem, mieszkańcem Gorzowa Wlkp.  

Mit buntownika


- Gdyby się pan nie zbuntował w latach 60. przeciwko wywózce do Nowego Tomyśla słynnych już figur z palacu w Nowym Dworze i nie opuścił miasta, to kim byłby pan dziś?
- Może skapcaniałym belfrem? Chciałbym jednak uciec od myśli, że "bunt przeciw wywózce" zadecydował o moim losie. I pragnąłbym odmitologizować tamto zdarzenie. Mogłem wtedy pozostać, miałem nawet propozycję awansu do powiatu, lecz nie chciałem. Decyzję o podjęciu pracy wpierw w Świebodzinie, potem w Zielonej Górze, wreszcie w Gorzowie były moimi decyzjami, a nie konsekwencjami jakichś restrykcji.

- Szkoda mitu, bo obok husyty Abrahama Zbąskiego, arianina Marcina Czechowica, należy pan do nielicznych znanych mi buntowników zbąszyńskich.
- Mit może i ładny, ale jako historyk wolę prawdę. Tym bardziej, że staneło na moim i jak wiem rzeźby po latach wróciły do miasta, choć słyszałem, że niestety stoją w magazynach gospodarki komunalnej.

- Przed paru laty był pan inicjatorem powołania Colegium zbąsinensis, stowarzyszenia podobnych panu "emigrantów" zbąszyńskich.
- Chodziło o to, żeby raz na jakiś czas spotykać się w niewielkim gronie przyjaciół miasta, ludzi wciąż odczuwających z nim związki, pragnącym mu w miarę mozliwości pomóc, jak tez przez krótką chociaż chwilę powdychać niepowtarzalne zbąszyńskie powietrze.

- I co, udało się?
- Collegium się zawiązało, jego kanclerzem jest pan Ireneusz Koźlicki, spotkania zostały zainicjowane i od lat trwają.

- Wiem, co roku są zjazdy zbąszynian, ale czy "emigranci" pomogli swemu miastu?
- Nie udało się "skomunikowac" gości zjazdów z tymi, którzy na stale mieszkają w gminie.
Zdaje się, iż jedni i drudzy nie za bardzo się przylożyli do "zadania domowego".
"Emigranci" za bardzo oddali się pielegnacji wspomnień. Z kolei władze nie przygotowaly programu "wyzyskania" sporego potencjału gości. A potem wszystko się rozmyło. Myślę, że jak zwykle w moim mieście - zabrakło prężnego środowiska inteligenckiego i kogoś z niepowtarzalną osobowością, jak ongiś Egon Klein czy Stanisław Olejniczak.

- Pan, jako długoletni dyrektor Muzeum Okręgowego w Gorzowie, pomaga jednak od lat w swojej "działce".
- Nie odmawiam, gdy mnie prosi o pomoc miasto rodzinne. Tym bardziej, gdy idzie o sprawy,
na których się znam. A znam sie na historii, muzealnictwie. Założyłem ongiś Muzeum Regionalne
w Świebodzinie, a nie udało mi się to samo w Łagowie. Potem 27 lat kierowałem placówką
w Gorzowie.

- Burmistrz Zbąszynia poprosił o pomoc przy reorganizacji Muzeum Ziemi Zbąszyńskiej?
- Tak, wreszcie jest szansa, że z ciasnej baszty w parku muzeum przeniesie się na Rynek,
gdzie może spełniać funkcje promocyjne. Placówka w dawnej szkole nr 2 musi pomieścić podstawowe działy - sztuki ludowej, historii miasta, powinna też przyjąć likwidowaną izbę pamięci kolejarzy węzła Zbąszyń.

- Wróćmy na chwilę do pańskiej myśli o braku elity w mieście. Dlaczego jej nie ma?
- Zbąszyń to standard socjologiczny, zjawisko to dotyczy niemal calej Polski gminnej. Tu nie ma skąd brać elit! Najlepszych, najzdolniejszych wysysają sąsiednie ośrodki oferujące pozornie wyższy standard życia, czasem złudną karierę polityczną. Niekiedy mieszkanie. A pozostali z kolei szybko wtapiają się w szarą rzeczywistość małomiasteczkową.

- Starostwo i cała jego biurokratyczna otoczka, szpital powiatowy, sąd grodzki to daje szanse awansu, której nie ma w Zbąszyniu, prawda?
- Oczywiście. To są miejsca pracy i awansu, i niemal mechaniczna, bo poparta finansami budżetu państwa, szansa na dalszy rozwój miasta powiatowego. Bowiem to panstwo finansuje rozbudowę szpitala, zawodowej straży pożarnej, sanepidu. Stąd taka walka o siedziby powiatu. Ale karty już rozdano. Sądzę, że moje miasto powinno szukać swej szansy w innych sferach, tam gdzie się czuje mocne.

- Co pan ma na myśli?
- Turystykę i kulturę, promocję tradycji. Albo uogólniając - sferę ducha. Jedyna w kraju Państwowa Szkoła Muzyczna z klasą instrumentów ludowych, kozioł - niepowtarzalny instrument, Wesele Przyprostyńskie, muzeum...

- Za "drugiej Polski", gdy tu biegła granica państwowa, albo i w czasie zaborów było ciekawiej?
- Każde pogranicze wyzwala interesujące zachowania, buduje nieprzeciętne osobowości.
Tak było i u nas. Niemcy nazywali się Leszczyński, Sikorski i we wrześniu 1939 ujawnili się
w mundurach NSDAP, a Polacy nosili i dziś ich potomkowie noszą niemieckie nazwiska.
Wówczas był tu garnizon wojskowy, stacja graniczna, cło, sąd grodzki, dość solidny patrycjat miejski, kilku właścicieli ziemskich z Bernardem Skórzewskim na czele, różnorakie, wyznaniowe
i narodowościowe szkolnictwo - to niewątpliwie dodawało kolorytu.

- I z tej tradycji można by czerpać dziś?
- Przed wojną, w 1938 r. powstało w Przyprostyni muzeum, które odrodziło się w latach 60.
i przebudowuje się dziś. Czy trzeba lepszego przykładu?

- Dziekuję za rozmowę.

 

Rozmawiał: Eugeniusz Kurzawa
Fot. Mariusz Kapała

Cykl - Zbąszyńskie rozmowy
Wywiady ukazywały się w Gazecie Lubuskiej wiosną 2003 r.

E-mail: teren@gazetalubuska.pl powrót