Rozmowa z Henrykiem Skotarczykiem, powrót
  muzykiem, nauczycielem gry na koźle w szkole muzycznej w Zbąszyniu  


55 lat koźlarskiego grania

Henryk Skotarczyk, ur. w 1934 r. w Zbąszyniu. W 1959 r. w kapeli w składzie: Tomasz Śliwa - skrzypce, Bolesław Urbanowicz - klarnet, H. Skotarczyk - kozioł weselny zajął trzecie miejsce na festiwalu w Llangollen w Walii. W latach 1968 - 75 i od 1978 r. do dziś nauczyciel w Państwowej Szkole Muzycznej, od 2000 r. prowadzi naukę gry na instrumentach ludowych również w gminie Babimost, odznaczony za zasługi dla województw zielonogórskiego i wielkopolskiego.

- Ależ fetowano pański jubileusz! Msza w kolegiacie, koncert na Rynku, przemarsz przez miasto do centrum kultury...
- Powiem szczerze, to nie jest kokietowanie, byłem zaskoczony. Ale cieszę się, że pamiętając o mojej skromnej osobie, w mieście i regionie wciąż pamięta się o tym niepowtarzalnym instrumencie jakim jest kozioł. Wszak na spotkanie przybyło wiele znakomitości muzyki koźlarskiej: Wesele Przyprostyńskie, Kotkowiacy, kapela zespołu regionalnego z Dąbrówki, młodzi koźlarze z Podmokli i Nowego Kramska, goście z Bukowca, Rawicza, Stęszewa, Kościana...

- Dobrze, że pamiętali o panu. W końcu miasto i Region Kozła coś panu zawdzięczają!
- Mnie cieszy obecność w życiu muzycznym moich najmłodszych uczniów. Bo na Biesiadach Koźlarskich, na konkursie w Kopanicy spotykają się naprawdę utalentowani muzycy z regionu. Wymieniłbym Bartosza i Filipa Pietrzaków, Dominikę i Macieja Malinowskich, Andżelikę Drozdę, rodzeństwo Fliegnerów: Bartłomieja, Rafała, Adama i Alana, następnie Adama Knobla, Weronikę Kokocińską, Paulinę Sielicką, Przemka Tysza czy Kamila Modrzyka; reprezentują gminy Zbąszynek i Babimost. Nie wymieniłem licznych wychowanków ze Zbąszynia, ale ich jest zbyt wielu.

- Uczy pan w jedynej w kraju klasie instrumentów ludowych szkoły muzycznej. Skąd ciągoty do folkloru?
- To rodzinne. Mój dziadek, Walenty Rucioch, był kolejarzem, ale grał na klarnecie. Jego syn, Ignacy, należał do współzałożycieli Wesela Przyprostyńskiego, m.in. ze słynną Zuzanną Chłopkową, zresztą przyrodnią siostrą dziadka. Tak więc mnie nie mogło to ominąć.

- Zaczynał pan naukę od kozła?
- Nie, w 1947 r. poszedłem na prywatne lekcje gry na akordeonie u Antoniego Janiszewskiego, który prowadził orkiestrę dętą w domu kultury Kolejarza w Zbąszynku, a w jej działalność wplatał elementy muzyki ludowej. Wszystkich, którzy trafili w jego orbitę, Janiszewski włączał do swoich poczynań, a więc i mnie wciągnął...

- Za sprawą Janiszewskiego powstała Państwowa Szkoła Muzyczna, a w niej klasa owa instrumentów ludowych.
- A do przekazywania wiedzy dyrektor przekonał najlepszego wówczas muzyka grającego na koźle - Tomasza Śliwę. Mogę z dumą powiedzieć, iż jestem pierwszym uczniem Śliwy.

- Dlaczego mimo takich postaci, mimo dużych szans muzyka koźlarska nie stała się - po odpowiednim przetworzeniu - muzyką popularną?
- Pilnują nas poznańscy etnografowie. Uważają, że kapela powinna grać w kanonicznym składzie: kozioł weselny, klarnet Es i skrzypce albo w wersji: mazanki i kozioł ślubny. Moim zdaniem nie ma kanonu; jako dziecko brałem udział w weselach, gdzie grały dwa kozły i inne instrumenty. Te kapele koncertowały kiedyś dla zarobku, dlatego nikt się sztywno nie trzymał zasad.

- Powstała w Zbąszyniu kapela folkowa Ziele, wykorzystująca kozła, ale i instrumenty afrykańskie, odniosła sukcesy w stolicy, lecz niedawno się rozpadła.
- To była szansa na sukces, ale zapewne zabrakło sponsora. Niestety, żyjemy w dobie kapitalizmu i o utrzymaniu się na rynku, także muzycznym, decydują pieniądze. Może Ziele jeszcze się pojawi na scenie...?

- Jak się żyje koźlarzowi po 55 latach grania?
- Dobrze. W Zbąszyniu się urodziłem i tu chciałbym umrzeć. Dzięki muzyce zwiedziłem sporo świata i wiem, że nie musimy się wstydzić tego, co mamy; myślę o muzyce, ale i o ludziach, ich osiągnięciach, o naszej lokalnej kulturze.

Rozmawiał: Eugeniusz Kurzawa

Fot. Krzysztof Kubasiewicz

 

E-mail: teren@gazetalubuska.pl powrót