Rozmowa z Ireneuszem Koźlickim, powrót
  kupcem  

Europa nad Obrą


- Jak się żyje w małym mieście?
- Lepiej niż w dużym. Każdy powinien mieć swoje miejsce, dla mnie jest nim Zbąszyń, mnie się tutaj podoba.

- Lecz oprócz pewnych zalet, małomiasteczkowość zawsze kojarzy się z zaściankiem. Każdy tu każdego zna...
- I bardzo dobrze! Wyobraźmy sobie, że podjeżdzam na stację benzynową w Zielonej Górze i raptem okazuje się,
że zapomniałem pieniędzy. Afera, chciał wyłudzić, wzywa się policję. A u nas? Pojadę do miasta po obiedzie i przy okazji uiszczę opłatę. Dlatego cieszę się, że znam w mieście bardzo wiele osób i jestem rozpoznawany.


- Gdyby jednak taka postać jak pan, wrośnięta korzeniami w miasto, gdzieś chociaż przypadkowo nadwyrężyła prawo, negatywna opinia wlokłaby się chyba przez pokolenia.
- Prawda. Dlatego w tego rodzaju, jak to sie mówi, tradycyjnych społecznościach ludzie bardziej się pilnują, a w konsekwencji mniej jest różnych problemów, afer, przestępstw. W dawnym woj. zielonogórskim sądowy rejon wolsztynski, do którego należeliśmy obok Babimostu, Siedlca, Wolsztyna, miał najniższe wskaźniki przestępstw.

- Jakim zatem miastem jest Zbąszyń? Wiemy, że spokojnym, tradycyjnym, religijnym?
A z charakteru działalności jego mieszkańców?

- Nie wiem, czy da się dokładnie określić. Przed wojną było jasne - był graniczny i kolejarski.
Teraz z tej graniczności pozostały raczej peryferie, raz Poznania, innym razem Zielonej Góry,
czyli gdy szło o załatwienie czegoś, nasz fyrtel był zawsze na końcu. No i na dodatek na "Z".
Mówiło się, i zresztą nadal się mówi, że jesteśmy ośrodkiem turystycznym. Myślę, że to prawda
- w skali powiatu. Nie ma porządnej bazy turystycznej, nie ma atrakcyjnej oferty dla turysty.

- Przez pewien okres cechą charakterystyczną dla miasta była hodowla nutrii.
- Rzeczywiście, był wręcz szał na nutrie, niemal na każdym podwórku, w każdym ogródku stawiano klatki. Przyjezdnych intrygowala ubojnia nutrii. To już przeszłość.

- Zbąszyniacy lubią mieć "coś przy domu". Trzy kury, dwa króliki, co z kolei owocuje zabudową podwórek, powstają drewniane klitki...
- Ale już coraz rzadziej widać na ulicy ów typowy dla przeszłości zestaw: rower, do którego doczepiony jest dwukołowy wózek z rączka na bagażniku i wypełniony trawą dla królików.

- Jak wygląda dzień typowego zbąszyniaka?
- Rano wstaje i idzie do pracy, jeśli ją ma. Po pracy wraca do domu. Nic nadzwyczajnego.

- A sobota i niedziela?
- W sobotę przede wszystkim się sprząta, w domu i przed domem. Kiedyś, gdy jeszcze były bruki, trzeba było starym nożykiem wydłubywać trawą przed swoim domem. Obecnie trzeba by pojechać do Przyprostyni, żeby zobaczyć jak się zamiata chodnik przed posesją. No a potem...

- ... pogawędki sąsiadów na ławeczce?
- Ależ gdzie tam - potem grill albo wyskok do knajpki, latem plaża, wyjazd z miasta.
Musimy jeszcze pamiętać o czterech kompleksach ogródków działkowych w samym mieście,
to jest domena starszych.

- Mówimy o miejscowych tradycjach, a dowiaduję się o grillach. Przecież nie taki jest Zbąszyń!
- Taki też jest. Ludzie ogladają telewizję, widzą inny świat, a mając samochody chcą go dotknąć.

- Jak daleko stąd do Europy?
- Blisko. Na zakupy, przykładowo, jeździ się do Frankfurtu nad Odrą. Sądzę, ze moi krajanie nie mają kompleksu Europy. Proszę bardzo, z okien widać domek, gdzie zamieszkują Holendrzy,
na ulicy można spotkać Duńczyka Amdiego, kurczaki kupić u Araba, zaś w kościele spotkać czarnoskórego męża zbąszynianki. Nawet nie zauważyliśmy, jak po rozpadzie PRL-u wszystko powoli wróciło na stare, zarazem nowocześniejsze już tory.

- Po co jeździć do Frankfurtu, skoro zaopatrzenie sklepów w mieście jest takie, że chyba wszystko można nabyć na miejscu?
- Bo też nie idzie o same zakupy, ale o wyjazd, rodzaj przygody. To także nobilitacja.
Za wszystkim zaś czai się snobizm. Fakt, że u nas można wiele kupić, ale dobrze jest zaszpanować, że coś "kupiłem w Poznaniu", "w Wolsztynie"...

- W Wolsztynie słyszalem to samo narzekanie, że miejscowi wyjeżdzają i nie dają zarobić lokalnym kupcom.
- No właśnie, bo tak jest, mentalność ludzka jest w pewnych sprawach niezmienna.

- Wróćmy jeszcze do zwyczajów, został nam opis niedzieli.
- W niedziele idzie się do kościola.

- Slyszałem, że w swoim czasie modne były wyjazdy do Łomnicy.
- Także do Chrośnicy, do Chlastawy, gdzie uczęszcza część Nądni, a teraz, gdy lubiany wikary Roman ze Zbąszynia poszedł do Chobienic, pewnie będzie moda na Chobienice. Ale do tematu. Po kościele jest obiad, oczywiście rosół z kury z własnym makaronem, na drugie schabowy
z kapustą. Po obiedzie odpoczynek. Wreszcie podwieczorek - słodkie i kawa. Potem albo siedzi się przed telewizorem, albo idzie na spacer do parku, nierzadko na cmentarz.

- Z jednej strony gorset konserwatyzmu "ojców", z drugiej wyskoki do Europy.
- Tak, to dobrze opisuje Zbąszyń teraźniejszy.

- Nie lepiej, żeby to Europa wskakiwała do was? Zostawiała tu pieniądze?
- Pewnie, ale na to trzeba się przygotować. Sądzę, że wówczas dopiero miasto i gmina bedą miały szansę stać się miejscem turystycznym. W pewnym momencie Europejczycy docenią naturalny las, a to połowa gminy, szlaki wodne, lokalną kuchnię, słowem to, co nie jest typowe.
Dlatego trzeba kultywować tradycję, a uciekać od standardów.

- Czy ma kto to zrobić? Czy są przygotowani fachowcy?
- W tym sęk. Nasze kadry to w wielu przypadkach osoby "rozprowadzone" ongiś przez sp. Stefana Spławskiego, długoletniego dyrektora "Romeo". A tu trzeba młodzieży z nowym spojrzeniem.
I takowa jest. Gdzieś na horyzoncie...

- Poczekajmy patrząc na horyzont.

 

Rozmawiał: Eugeniusz Kurzawa
Fot. Tomasz Gawałkiewicz

Cykl - Zbąszyńskie rozmowy
Wywiady ukazywały się w Gazecie Lubuskiej wiosną 2003 r.

E-mail: teren@gazetalubuska.pl powrót