Rozmowa ze Stanisławem Olejniczakiem, powrót
  sportowcem - olimpijczykiem  

Samotność olimpijczyka


- Co trzeba zrobić, żeby z małego miasta trafić do olimpijskiej drużyny koszykówki?
- Trzeba mieć trochę szczęścia; o tego rodzaju karierach decyduje często przypadek i tak było ze mną.

- Przypadkowi można pomagać.
- Myśle, że pomógł mój wzrost, a potem kilku życzliwych ludzi, jakich trafiłem na swojej drodze życiowej.

 


- Słyszałem, że zaczynał pan jednak jako bramkarz KS "Obra".
- W Zbąszyniu nie było koszykówki. Powstała dzięki niepowtarzalnemu w powojennej historii miasta człowiekowi - Egonowi Kleinowi. Zresztą czym on się nie zajmował?! Żeglarstwem, lekką atletyką, koszem. On, a także nieżyjący już Witek Kuczyński to byli fanatycy działania, na przykład założyli klub TKKF, ściągneli tam młodzież.

- Kiedy zaczał pan rzucać do kosza?
- Chyba w 1954 lub 55 roku Egon nas skrzyknął, zgłosił drużynę do C-klasy koszykarskiej
i wystartowaliśmy. Jeździliśmy na mecze do Leszna, Rawicza i innych miast.
Grało się dla przyjemności. Dobrze, jeśli zwrócono nam pieniądze za przejazdy. W naszej ćwiczni, pamietającej I wojnę światową, nierzadko bywało zimno, brakowało nawet szyb w oknach,
ale trenowaliśmy zawzięcie.

- Co się stało z legendarnym Egonem Kleinem?
- Wyjechałl z Polski w latach 60. prześladowany przez służbę bezpieczeństwa, mieszka w Berlinie. Jego nadmierna aktywność społeczna w owych czasach wydawała się podejrzana.
Uważano go nawet za szpiega francuskiego, bo wbrew niemieckiemu nazwisku posiadał obywatelstwo francuskie, którego nie chciał się zrzec. Jego matka była Francuską ze strasburgskiego sierocińca, ojcem inżynier z Wiednia, ale urodzony w rumunskiej Bukowinie, obywatel Rumunii. Sądzę, że o Egonie warto napisać oddzielną historię.

- Wróćmy do pana. Co pana dziś przyciąga do miasta nad Obrą?
- W końcu tu są moje korzenie.

- Lecz rodziny już nie ma.
- Tej najbliższej, niestety, nie. Ojciec zginął w wypadku w 1952 r., matka zaś zmarla w 1991 r. Sprzedałem nasz dom w Rynku, ale co ciekawe, utrzymuję dobre stosunki z panem Sołtysikiem, jego obecnym właścicielem.

- Wiem, że w piwnicach, gdzie jest kawiarnia, właściciel urządzil kącik poświęcony pańskim sukcesom sportowym.
- Pomyślałem parę lat temu, gdy pan Adam Soltysik urządzał lokal, iż to może być najlepsze miejsce na moje trofea. Niech zbąszyniacy poczują troche dumy z tego, że ich krajan był na igrzyskach olimpijskich.

- Niewielu zbąszynian zrobiło taką lub podobną do pana karierę. Jednak właściwie nikt z tych "dużych nazwisk" nie utrzymuje dziś stałych kontaktów z miastem.
- Mnie trzyma tutaj przeszłość. Przynajmniej raz w kwartale jestem na grobach rodziców. Co może zaskakujące, mam jeszcze w mieście sporą działkę, 1800 mkw, zastanawiam się co z nią zrobić.

- A gdzie pan mieszkał w dzieciństwie?
- Miodowa 10, tam byłem zameldowany do 1963 r. To jest taki duży budynek koło stacji benzynowej. Dziś ma inny numer. Potem mama przeniosła się do ciotki, swej siostry, na róg Przedmieścia św. Wojciech i gen. Dowbór-Muśnickiego. Przed wojną dziadek Wincenty Szaferski prowadził tam "Oberzę Polską" oraz przedsiębiorstwa transportowe. W końcu kupiliśmy dom na Rynku, gdzie mama mieszkała do śmierci.

- Pytam o to, nie bez powodu. Liczę, iż władze miasta bedą teraz już widziały, gdzie należy wmurować pamiatkową tablicę, że tu mieszkał olimpijczyk. Szkoda, że tylko jeden...
- Rzeczywiście szkoda, a mówię to w takim kontekście, że gdyby było nas więcej, gdyby z rozrzuconych po świecie znanych zbąszynian powstało silne lobby, to miasto mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, mogłoby chyba na tym więcej skorzystać.

- Przecież Zbąszyń mocno się zmienił od pańskich czasów...
- Wszystkie miasta wokół się zmieniają, ale co szczególne - inne szybciej niż moje rodzinne. Wystarczy popatrzeć na porównywalne miasteczka - Buk, Opalenicę. Wszędzie tam są porządne duże obiekty sportowe, w Buku poznański klub pilki ręcznej "Grunwald" grywał ligowe mecze,
taka jest dobra sala. W Zbąszyniu istnieje zaś owa historyczna ćwicznia i jest mała salka przy podstawówce. To raczej wstyd dla miasta.

- Dlatego zdecydował się pan pomóc władzom w likwidacji tej luki i zaangażował w budowę nowego stadionu?
- Zdecydowałem się i zabiegam gdzie mogę wykorzystując, powiem wprost, swoje nazwisko.
Nie wiem co się uda, gdyż właściwie jestem niemal osamotniony. Ostatnio pomagał mi dotrzeć
do władz warszawskich kolega ze Zbąszynia, Dyzio Napieralski. A przecież mamy w stolicy generała Koniecznego, jest w Poznaniu, gdzie mieszkam, kilku profesorów, są architekci, budowlańcy,
ze zjazdów pamiętam też zagranicznych zbąszynian. Ale jakoś mało który z tych "emigrantów" ma poczucie związków z małą ojczyzną. Nie wiem, może to miasto nie ma szczęscia do ludzi z pasją?

- Może władze samorządowe powinny wyjśćc z inicjatywą i zorganizować lobby zbąszyńskie?
- Zapewne, ale to jest ich suwerenna decyzja.

- Dziekuję za rozmowę.

 

Rozmawiał: Eugeniusz Kurzawa
Fot. Katarzyna Chądzyńska

Cykl - Zbąszyńskie rozmowy
Wywiady ukazywały się w Gazecie Lubuskiej wiosną 2003 r.

E-mail: teren@gazetalubuska.pl powrót