- W jaki sposób został pan fotografem? Czy to rodzinna
tradycja?
- Ojciec był fotografem, a ścisle biorąc - drogerzystą. Prowadził drogerię,
zaś właściciele tych sklepów z racji dostępu do artykułów chemicznych mieli
uprawnienia fotograficzne.
Po nim odziedziczyłem firmę, jestem też jego uczniem. Chciałbym dodać, że
rodzina przyjechała nad Obrę z Berlina. Tam mój dziadek był działaczem polonijnym
i jak tylko odrodziła się Polska, przyjechał z rodziną do Zbąszynia gdzie
się osiedlił. Mój ojciec, Tadeusz, urodził się jeszcze w Berlinie, w 1896
r.
- Gdzie zamieszkali Olejniczakowie?
- W tym samym miejscu, gdzie dziś rozmawiamy, przy ulicy Miodowej 8, choć
nie w tym samym domu, ten jest już powojenny.
- Pamięta pan swoje pierwsze zdjęcia, pierwsze
aparaty?
- Pierwsze zdjęcia robiłem jeszcze przed wojną koleżankom i kolegom, gdy
dojeżdżałem do gimnazjum w Wolsztynie. Natomiast chyba w 1938 r. zadebiutowałem
zdjęciem prasowym na łamach poznańskiego "Orędownika". Sfotografowałem
wówczas, ukradkiem zresztą, żeby się nie narazić na problemy, niemiecką
szkołę na pl. Wolności; chodziło o to, żeby pokazać, iż Niemcy mają u
nas swoje prawa, co propaganda III rzeszy negowała. Pamiętne zdjęcie zrobiłem
też w 1939 r.,
już w czasie okupacji, były na nim dziewczyny, które Niemcy z jakichś
powodów zmusili do zamiatania ulic. Okupanci zauważyli mnie, miałem nieprzyjemności
z tego powodu, ale udało się.
- Gorzej było, o ile wiem, gdy sfotografował pan
w latach 60. zrzucanie kopuły kościoła ewangelickiego na pl. Wolności...
- Wtedy przypadkiem przechodziłem tamtędy z aparatem i wydało mi się to
ważne dla udokumentowania życia miasta, zaś z artystycznego punktu widzenia
szykowało się ciekawe ujęcie. Potężna kopuła była ściągana z góry za pomocą
traktora. Uchwyciłem moment, gdy zawisła
w powietrzu, tuż przed upadkiem z murów kościelnych.
- Ma pan to zdjęcie?
- Niestety nie zachowało się ani zdjęcie, ani film. Ówczesny komendant
policji, Lejwoda, zabrał mi błonę filmową. Potem jeszcze UB nachodziło
mnie. Przez pewien okres gdy przychodziłem do pracy w swym zakładzie na
ul. Świerczewskiego to agenci stali przed firmą. Chciano zrobić ze mnie
szpiega, że niby robię zdjęcia i wysyłam do Niemiec. Nie wiem w jakim
celu miałbym to robić. Tymczasem szkoda przede wszystkim tak pięknego
zabytku, którego miasto bezsensownie pozbyło się.
- Z powodu jednego zdjęcia tyle nieprzyjemnych
przeżyć...
- Za okupacji też swoje przeżyłem, choć bardziej ojciec. Przyszli pewnego
dnia hitlerowcy, chyba gestapo, zrobili rewizję i skonfiskowali wszystkie
aparaty i sprzęt fotograficzny. Ale długo nie trwało
i ojciec własnoręcznie zbudował aparat. Szkło okularowe trzy dioptrie,
dwie przesuwające się skrzynki i już tym dało się fotografować. Ludzie
potrzebowali zdjęć do fałszywych dokumentów.
Tyle, że to już była tajna działalność.
- Z jakim sprzętem zatem zaczynał pan po wojnie,
wszak już w 1945 r. ruszył zakład?
- Dwa aparaty otrzymaliśmy jeszcze w czasię wojny od siostry ojca, która
mieszkała w Berlinie.
Były dobrze schowane, a po wojnie - jak znalazł. Ojciec zmarł w 1944 r.
więc ja po nim podjąłem się prowadzenia zakładu fotograficznego. Uprawnienia,
czyli egzamin czeladniczy, a potem mistrzowski zrobiłem już po wojnie,
ten drugi w 1952 r. Jednak mój zakład fotograficzny działał już od 3 marca
1945 r. do połowy lat 90.
- Widziałem na jednej z pańskich wystaw znakomite
zdjęcie kościoła widzianego przez dziurę
w dachu, zrobione chyba w 1945 r. Czy właśnie jednym z tych aparatów?
- Tak, lecz co ważne, ta fotografia była zrobiona z ukrycia, że strychu
narożnego budynku zegarmistrza Niezielińskiego na Rynku, gdyż wówczas
mimo wyzwolenia spod okupacji hitlerowskiej, rządzili tu jeszcze Rosjanie,
a oni też nie lubili ludzi z aparatami. Uważali ich za szpiegów...
- Tamto zdjęcie wskazuje na rodzący się talent
artystyczny, ale jeszcze przez wiele lat był pan po prostu zbąszyńskim
fotografem, który "świadczył usługi dla ludności".
- Jak już podkreślilem, zawsze się czułem zbąszyńskim fotografem. Natomiast
moja przygoda artystyczna, wyjście w świat zdarzyły się przypadkiem. W
1964 r. miałem pierwszą wystawę swych zdjęc w sali "u Felnera". Od strony
technicznej i oprawę graficzną przygotowywali mi panowie Sobecki i Egon
Klein. Wtedy w Poznaniu odbywał się zjazd dziennikarzy "Gazety Ludowej".
Wszyscy, cały autokar, przyjechali na prowincję, właśnie do Zbąszynia,
gdzie chyba przypadkiem zwiedzili ekspozycję. Ukazało się potem wiele
artykulów, recenzji i tak zaczęła się moja działalność publiczna. Przyszły
zamówienia, odbyły się kolejne wystawy, powstały albumy, widokówki, zamówienia
z Informacji Turystycznej w Poznaniu, współpraca z Wielkopolskim Towarzystwem
Kulturalnym. Nawet partia się mna zainteresowała...
- Co z tego było dla pana najważniejsze?
- Pamiętam taki album, niestety, tylko w czterech egzemplarzach zamówiony
przez Miejską Radę Narodową z okazji XX-lecia PRL pt. "Folklor regionu
zbąszyńskiego". Z kolei na zamówienie powiatu robiłem szkoły 1000-latki,
a potem zabytki powiatu. Fotografowałem zakłady odzieżowe Romeo...
- Ale nie można pominąć pana związków z folklorem
Regionu Kozła, to chyba była najważniejsza sprawa, prawda?
- Oczywiście! Zaczeło się od kontaktów z Anką Woźną i to zaraz po wojnie.
Brat mojej mamy, Franciszek Przybylski, był nauczycielem, który znał Antoninę
Woźną. Po powrocie z niewoli zrobił małe przyjęcie i wtedy właśnie poznałem
Ankę. Ona mnie namówiła na fotografowanie folkloru. Gdy gdzieś jechała
z zespołem, ja za nią. I tak zrodził się ogromny cykl fotografii opowiadający
o folklorze zbąszynskim. już w 1964 r. otrzymałem za to pierwszą nagrodę
na ogólnopolskim konkursie pt. "Wielkopolska 64" w kategorii kultury,
a konkretnie za zdjęcie pani Zuzanny Chłopkowej z Wesela Przyprostyńskiego.
- Słynne zdjęcie, dziś modnie jest powiedzieć:
kultowe, ale w tym wypadku akurat nie ma przesady. Ta fotografia, wraz
z kilkoma w podobnym klimacie, przez dziesiątki lat kojarzyła się tysiącom
ludzi ze zbąszyniem. Ozdabiała liczne wydawnictwa, witała gości i podróżnych
wysiadających na dworcu kolejowym...
- Jury konkursu fotograficznego podkreśliło wyeksponowanie haftów, które
nosiła na sobie pani Chłopkowa. Zaś nagroda wpłynęła na współpracę chociażzby
z biurem Informacji Turystycznej
w Poznaniu, a wkrótce potem, w 1965 r., przyszła kolejna pierwsza nagroda
"za wysoki poziom prac" dla najlepszego fotografa Wielkopolski.
- Pozazdrościć takiego wejścia w świat profesjonalistów
fotografii. Wiem, że ciągle pan pracuje, wystawia, niedawno była ekspozycja
w domu kultury z okazji 80. urodzin.
- A w przygotowaniu jest album, który opracowuje mój syn,
Wojciech - artysta plastyk wraz
z etnografem Kazimierzem Budzikiem. Tytuł roboczy "Z przebierką i bez".
Będzie to podsumowanie pracy o folklorze regionu, choć znajdą się w nim
nie tylko moje fotografie, ale i innych autorów mówiące o muzyce koźlarskiej.
- Mają państwo, pan i żona Danuta, szóstkę dzieci. Wszystkie, że tak
powiem, przeszły przez zakład fotograficzny, zresztą żona także. Lecz
żadne nie podjeło się kontynuowania działalności rodzinnej firmy...
- No cóż, tak zdecydowały. Ale wszyscy znają się na fotografowaniu
i każde w jakiś sposób jest blisko zdjęć. Wojtek został plastykiem, Hania
zaś mieszka we Francji, gdzie fotografuje dla firm reklamowych. Tak więc
tradycja rodzinna nie zginie.
- Dziekuję za rozmowę.
Rozmawiał: Eugeniusz Kurzawa
Fot. Mariusz Kapała
Cykl - Zbąszyńskie rozmowy
Wywiady ukazywały się w Gazecie Lubuskiej wiosną 2003 r.
|