Rozmowa z Cezarym Sierszulskim, powrót
  emerytowanym lekarzem kolejowym  


- Mieszka pan w Poznaniu, ale często widuje się pana w Zbąszyniu.
- Wie pan, 41 lat życia spędzonych w jednym mieście to jednak wiąże, poza tym mieszka tutaj mój syn Adam, którego co najmniej raz
w tygodniu odwiedzam, mam wciąż kontakt z Zespołem Śpiewaczym Zbąszyńskich Seniorów. Po prostu wciąż zyję tym wilgotnym nadrzecznym i nadjeziornym klimatem, czuję się wręcz tak,
jakbym się tu urodził.

- A urodził się pan w górach, prawda?
- Mógłbym powiedzieć, że jestem z pochodzenia góralem, dzieciństwo spędziłem bowiem w Szczawnicy, a maturę zrobiłem w Nowym Sączu. Na studia jednak poszedłem do Poznania, gdyż stamtąd pochodził mój ojciec.


- O, zatem jest pan trochę przyszywanym góralem!
- Lecz wychowany na góralskim folklorze szybko wchłonąłem i do dziś jestem miłośnikiem muzyki Regionu Kozła. Zdaje mi się, że ona jest dobrym lekiem, czego przykładem chociażby śpiewający seniorzy.

- Co skierowało pana w 1957 r. nad Obrę? Nakazów pracy już wtedy nie stosowano.
- Pracowałem jako lekarz w poznańskich Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego,
gdy dowiedziałem się, że w Zbąszyniu jest vacat w lecznictwie kolejowym. Podjąłem wyzwanie.

- Nie chciałl pan, po jakimś czasie, wrócić do wielkiego miasta?
- Zanim się zorientowalem było za późno, Zbąszyn mnie po prostu wessał. To niepowtarzalne miasto ze swoistym urokiem. Ujęła mnie serdeczność ludzi, ale i dystans, który wytwarzali
i szacunek, jakim się otaczali. Pamiętam swój pierwszy spacer po mieście, widzę - jest szkoła muzyczna, to był ważny argument, żeby pozostać. Potem poznałem jej dyrektora, pana Antoniego Janiszewskiego, który otoczył mnie opieką, wprowadził w życie miasta. Właściwie ukształtował moją osobowość, jak i wielu innych zbąszynian.

- Miał pan też wielkiego poprzednika, któremu poświęcono ulicę - doktora Piotrowskiego.
- Feliks Piotrowski zmarł dwa lata przed moim przybyciem, ale mogę śmiało powiedzieć,
iż ten wielki człowiek wpływał na mnie nawet zza grobu. Nie było domu, gdzie wszedłem,
żeby go nie wspominano, wszędzie mówiono o "naszym doktorze". To, powiem szczerze,
było dla mnie bardzo mobilizujące. Chciałem go naśladować, również być lekarzem rodzinnym
z prawdziwego zdarzenia.

- Czy dziś pacjenci tak samo dobrze wspominają pana?
- Było moim marzeniem, żeby pamiętano o mnie podobnie jak o doktorze Piotrowskim,
dziś gdy wyraźnie odczuwam sympatię pacjentów, myślę, iż w jakiejś mierze udało się je spełnić.

- Kogo jeszcze zapamietałl pan ze swych pierwszych zbąszynskich lat?
- Duszą towarzystwa był, jak wspomniałem dyrektor Janiszewski. Ważną postacią był kierownik szkoły nr 2 pan Liczbański, utkwiła mi też ciekawa osobowość aptekarza magistra Kuhnena...
Mnie nie zależało na wielu kontaktach towarzyskich, więc za dużo nazwisk tutaj nie rzucę.
Raczej skupiałem się na tych, które nawiązałem na początku. Często, gdy wracałem wieczorem przez miasto, widziałem w szkole muzycznej światło w mieszkaniu pana Antoniego. Wpadałem wówczas na pogawędkę, rozmawialiśmy do późnej nocy. To mi wystarczało. Ponadto jeździłem dośść często do Poznania do opery, teatru. Po trosze kradłem czas pacjentom.

- Traktował pan Zbąszyń trochę jako sypialnię, odskocznię do lepszego świata.
- Nie, w żadnym wypadku! Bardzo szanuję zbąszynian za kulturę osobistą, etos pracy, dyscypline, poczucie własnej godności. Pamiętam pana Zandeckiego - typowy Rzecki - który prowadził biuro stacyjne, albo pana Perkowskiego odprawiającego pociągi w białych rękawiczkach.
Ten typ pracownika już dziś chyba nie istnieje, ale wtedy kolejarz potrafił mieć, na wszelki wypadek, dwa zegarki kieszonkowe, bo jeden mógł się spóźnić. Jeśli więc tak bardzo ceniłem zbąszynian to nie mogłem ich traktować jako "gorszego świata".

- Jest pan dobrze wspominany przez grupę osób, dziś w średnim wieku, dla których kilkadziesiąt lat temu był pan przewodnikiem po kulturze.
- To byli w znacznej mierze koledzy moich dzieci. Zawsze ich było pełno w naszym domu z różnych okazji. I często, zupełnie spontanicznie, z potańcówki robiła się dyskusja o literaturze, filozofii, historii. Wszyscy rozmawiali na równych prawach, wręcz starałem się zacierać różnice pokoleniowe.

- Kogo z ówczesnych młodych pan zapamietał?
- Irek Koźlicki, Rysiek Zandecki, Jasiu Witkiewicz, Jackowiakowie i inni...

- Zastanawiam się, czy przypadkiem z powodu rozlicznych pańskich zainteresowań pozazawodowych nie tracili pacjenci.
- Nie ma mowy! Jak mówiłem, moim wzorem był doktor Piotrowski. Zatem o każdej porze dnia czy nocy byłem do dyspozycji pacjentów. Nie liczyły się imieniny czy fakt, że byłem na przyjęciu.
Proszę popytać, mam tu do dziś swoich stamkundów, z którymi utrzymuję towarzysko-lekarskie stosunki, gdyż nadal mają do mnie, mimo emerytury, zaufanie.

- Stamkunda? Pierwsze słyszę takie określenie. Używa pan zwrotów gwarowych?
- Nie bardzo, może kilku, ale to akurat bardzo pasuje do tego rodzaju zażyłości pacjenta z lekarzem.

- Ciekawe, ilu pacjentów przeszło przez pańskie ręce w ciagu 41 lat praktyki?
- Zapewne tysiące, nie sposób policzyć. Tym bardziej, że oprócz pracy w przychodni kolejowej
w Zbąszyniu, przez 20 lat dojeżdzałem do przychodni w Zbąszynku i 25 lat do pogotowia kolejowego.

- Był i jest pan osobą znaną, cenioną, uczestniczył w życiu kulturalnym miasta, dlaczego przez te cztery dekady nie włączał się pan w życie polityczne, nie kandydował do władz?
- To dziwne co pan mówi, bo dopiero teraz... Nigdy dotąd nad tym się nie zastanawiałem.
Nie byłem blisko władz, może dlatego, że nie czułem się typem działacza? Ponadto czułem się zawsze prawicowcem, a władza była lewicowa.

- Nie żaluje pan tych lat spędzonych na prowincji?
- Krążył kiedyś taki dowcip, że powinniśmy otrzymywać dodatek za zdziczenie. Ale ja tego tak nie odbierałem. Zbąszyń mi wiele dał i wciąż czuję się tutaj jak w domu.

- Dziękuję za rozmowę.

 

Rozmawiał: Eugeniusz Kurzawa

Cykl - Zbąszyńskie rozmowy
Wywiady ukazywały się w Gazecie Lubuskiej wiosną 2003 r.

E-mail: teren@gazetalubuska.pl powrót