
Kliknij i
zobacz całą panoramę |
O kasztelanie zbąszyńskim
Żył sobie kiedyś w zbąszyńskim zamku kasztelan.
Był dobry i miłosierny dla poddanych, rozumiał niedolę
i jak mógł starał się pomóc najbiedniejszym.
Często posyłał swojego starego sługę do ludzkich siedzib
z darami. Nie były to nigdy pieniądze, zawsze zaś rzeczy pomocne w
gospodarce; żywność lub odzież.
Zyskał sobie miłość wszystkich mieszkających w rozległej kasztelani
zbąskiej.
Stary kasztelan spisał testament i pewnego dnia umarł. Władzę po nim
przejął syn. W niczym nie przypominał on jednak ojca. |
|
Był chciwy, rządny władzy, pieniędzy, niemiłośierny dla ludu. Wcześnie
wszyscy zaczęli obchodzić go z daleka.
Służba zamkowa uciekała przed nim a ci co pozostali aby utrzymać
się jakoś przy życiu, kryli się po rozleglym zamku. Został tylko
stary służący, rzec można, dawny przyjaciel ojca.
Nie miał gdzie iść po śmierci swego pana. Był za stary aby wedrować
po świecie i szukać nowej pracy.
Młody kasztelan często wypytywał go o ojcowskie skarby, które jak
mniemał, ten musiał gdzieś zgromadzić. Często bowiem kiedyś widywał
ojca, udającego się zamkowymi korytarzami w nieznanym kierunku.
Pewnego razu, gdy te przesłuchiwania były już tak dokuczliwe, ze
nie nie mógł stary sługa tego wytrzymać, zaproponował zaprowadzić
młodego kasztelana do domniemanych skarbów.
Ruszyli w kierunku zamkowej kaplicy.
Młody pan wyraził swoje zdziwienie. Nigdy dotąd w tej części zamku
nie przebywał z przyjemnością.
Za ołtarzykiem stała skrzynia. Stary wskazał na nią ręką.
Syn rzucił się na nią chciwie. Gdy otworzył ujrzał wewnątrz... włosiennicę,
różaniec i biblię.
Więc tu często przebywał jego ojciec...
Rozzłościł się strasznie. Podejrzewał bowiem, iź zakpiono z niego
a skarby, na które liczył są schowane w innym miejscu.
Kazał więc zamknąć służącego w najgłębszym lochu o chlebie i wodzie.
Gdy w kilka dni później wraz z przyjaciółmi, jak to miał w zwyczaju,
hulał w zamku, w lochu zmarł z głodu starzec-sługa.
O północy zrobiło sie nagle w komnatach zamkowych zimno, o okna
zaczęły trzaskać.
Nagle uderzył piorun a przed oczami już przestraszonych biesiadników
pojawił sie stary kasztelan trzymający za rękę swego sługę.
Wszyscy tak się przerazili, że nie mogli wydobyć z siebie głosu.
W tej strasznej scenerii padły słowa przeklinające syna.
Ojciec zpowiedział, że na nim skończy sie ród, zamek zostanie zburzony,
a miejsce, na którym stoi zarośnie trawą.
Syn z przerażenia upadł na ziemię tak nieszczęśliwie, iż uderzył
sie o marmurową posadzkę i poniósł na miejscu śmierć. Reszta biesiadników
rozbiegła sie w popłochu.
Przepowiednia starego kasztelana sprawdziła się. Wygasł ród Zbąskich,
a na miejscu gdzie stał zamek, rośnie bujna trawa.
Według innych podań kończy się ta legenda tak:
Przed ucztującymi biesiadnikami pojawił sie duch ojca wraz z żywym
jeszcze sługą.
Ojciec zaskoczył biesiadników słowami "karmiłem go przez
trzy dni", odnoszącymi się do wypowiedzianych chwilę wcześniej
słów syna: "niech ojciec nakarmi swego sługę".
Przestraszony nagłym pojawieniem się ojca syn padł na kolana, jednak
tak szczęśliwie że nic nie stało mu się.
Ojciec nakazał mu poprawę, co ten uczynił stając się od owej nocy
przykładem dobrego pana.
Stary sługa zaś stał się jego zaufanym powiernikiem.
|
|
|
 |
Biała pani
Dziś po czasach dawnej świetności grodu zbąszyńskiego zostały tylko
rozsypujące sie wały obronne, stara fosa, brama wjazdowa do nieistniejącego
już zamku.
Kiedyś był to jeden z najpiękniejszych obiektów w całym kraju.
Zbudowany w stylu włoskim był jednocześnie pałacem mieszkalnym i
zamkiem obronnym.
Nazywano go po włosku palazzo in fortezza. Stare drzewa, w tym sędziwa
lipa w parku zamkowym,
jak zaklęte milczą nad przeszłością. Niegdyś wrzało tu życiem, gdy
wśród dzrzew i alei przechadzali się kasztelanowie, wojewodowie,
panowie Zbąscy, Ciświccy, Garczyńscy.
Czasami w miejscu, gdzie kiedyś wznosił sie pałac, pojawia sie
w jasne księżycowe noce postać Białej Damy. Z rozpuszczonymi włosami,
smutnym obliczem obchodzi wały obronne, spogląda na basztę, przechadza
się w miejscu, gdzie kiedyś znajdowały się komnaty.
Losy Białej Pani rozstrzygnęły się w dawnych czasach, kiedy na zamku
mieszkał bardzo okrutny i swawolny kasztelan. Był on mężem Białej
Pani.
Słudzy i poddani nie lubili swego pana, wręcz bali się go. Potrafił
być bowiem zły, bezwzględny z nie wytłomaczylnych powodów.
Wszyscy natomiast kochali panią. Była bowiem dla nich dobra, nie
szczędziła biednym i stroskanym dobrego słowa, często wspomagała
tych, których skrzywdził jej mąż.
Robiła to w tajemnicy przed nim, gdyż również nie lubiła jego wrzasków
i okrucieństw.
Pewnego razu niedobry kasztelan zabił w sprzeczce syna swojego sąsiada,
właściciela zamku w okolicy.
Z obawy przed zemstą postanowił ukryć się na jakiś okres myśląc,
że sprawa z czasem ucichnie.
Najlepszym pretekstem ku temu była rozpoczynająca sie akurat wyprawa
wojenna.
Wyjeżdżając na wojnę powierzył opiece żony swoje dwie córki, z których
jedną, Jadwigę, darzył szczególnie swą miłością. Nie miał bowiem
syna i na nią przelał całe swe uczucie.
Żonie nakazał, aby Jadwigi pilnowala jak oka w głowie, podkreślając
brak zaufania do sąsiada.
Obawiał się bowiem, że ten będzie chciał, za śmierć swego syna,
zemścić się na córce.
Pani wypełniała swoją rolę dokładnie.
Co wieczór osobiście sprawdzała wszystkie drzwi i bramy, wystawiała
straże, czuwała e w nocy. Pomimo tej czujności przemyślny sąsiad
w przebraniu, podstępem zakradł się do zamku i porwał Jadwigę.
Gdy kasztelan powrócił z wyprawy wojennej i dowiedział się o porwaniu
córki, rozzłościł się strasznie.
W gniewie tym zabił żonę.
Wkrótce po śmierci, pani zwaną odtąd Białą Panią, zaczęła pojawiać
się na murach zamkowych
jako biała postać. Dziś już zamku nie ma a Biała Pani chodzi w miejscach,
gdzie niegdyś były komnaty zamkowe
i zachowuje się tak, jak jakby nadal pilnowała swojej córki.
Jeśli ktoś samotny znajdzie się w tym czasie w pałacowym parku,
może usłyszeć skargi żalącej się nad swym losem żony kasztelana
zbąszyńskiego.
|
|
|
 |
Obrona Zbąszynia
W dawnych czasach drogi były niespokojne, zwłaszcza te wiodące
przez puszcze.
Jedyne pewne schronienie można było znaleźć wtedy tylko w grodach.
Bywało jednak, że silne grupy zbójeckie,
w których szeregach znajdowali się różni ludzie wyjęci spod prawa,
coraz odważniej podchodziły do zabudowań . Porywali się nawet na
znaczniejsze grody.
Gdy gród kasztelański w Zbąszyniu był jeszcze mały a ochronę stanowiły
tylko drewniane cokoły i wały ziemi, doszło do napadu .
Pertraktacje z oblegającymi były wykluczone, gdyż ich celom przyświecała
tylko rządza zdobycia łupu. Za cenę złota wymordowaliby wszystkich
bezwzględnie. Jedynym wyjściem była obrona do ostatniej kropli krwi
i nadzieja na odsiecz z pobliskiej kasztelanii przemęckiej albo
od samego wojewody z Poznania.
Obrona trwała już kilka miesięcy. Mężni obrońcy nie pozwalali wejść
wrogowi do zamku.
Z czasem wyczerpywały się pomysły rabusiów na zdobycie grodu. Fosa
wokół cokołu zabierała kolejno napastnikom życie.
Dowódca oblegających postanowił wziąć gród kasztelański głodem.
Nadeszły trudne dni na dla obleżonych.
Już nie przeciwnik a własny żołądek był najtrudniejszym obiektem
do zwalczenia.
Wreszcie nadszedł czas, gdy wydawało się że trzeba już się poddać.
Kasztelanowi dowodzącemu obroną doniesiono, iż w spichrzu zamkowym
pozostał ostatni worek mąki.
Ten wydał dziwny dla głodujących rozkaz. Kazał nabić mąką armaty
i strzelać do wroga. Kiedy na atakujących posypały się kule i mąka,
ci pomyśleli, iż widocznie w spichlerzach zamkowych znajduje się
dużo żywności,
skoro broniący się strzelają nawet mąką.
Zbójecka gromada odstąpiła od kasztelanii. W ten sposób Czcirad
desperackim sposobem uratował zamek
i wszystkich jego mieszkańców.
|
|
|
 |
Jezioro Błędno
Jakkolwiek dzisiaj częściej jest w użyciu nazwa jezioro Zbąszyńskie,
to nie jest ona jedyną nazwą, którą stosowano w dawnych wiekach.
Dzisiejsze określenie ma zgoła niemiecki rodowód, bowiem wobec nieprzetłumaczalności
staropolskiego Błędna, ustalono w czasach zaborów nazwę jeziora
od niemieckiej nazwy miasta; Bentschener See.
Później nie wysilano się zbytnio, przetłumaczono z kolei z niemieckiego
na polski i zostało jezioro Zbąszyńskie.
Tylko nieliczni używają nazwy Błędno. A skąd ona się wzięła?
Tam, gdzie dziś leży miasto, znajdował się gród, siedziba kasztelana.
Wokól grodu położonego nad jeziorem
i rzeką szumiała nieprzebyta puszcza, a obrzańskie bagna grodziły
nieznającym brodów straszną śmiercią.
Do grodu zbąszyńskiego wybrał się w odwiedziny rycerz zaprzyjaźniony
z kasztelanem Czciradem.
Jadąc przez puszczę, natrafił wreszcie na brzeg jeziora. Ucieszony,
że jest już blisko celu podróży, zostawił swoją drużynę, każąc jej
rozłożyć się obozem, upolować coś i czekać na wezwanie. Sam ruszył
konno brzegiem jeziora.
Powoli zapadł zmierzch a rycerz nadal przedzierał się przez moczary
i gęsto rosnące krzewy.
Gdy zapadła już noc, zobaczył wreszcie światła licznych ognisk i
głosy ludzkie.
Ucieszony podążył szybciej w tę stronę. Zdumiony i rozgoryczony
ujrzał jednak swoją drużynę ucztującą w najlepsze. Zrozumiał, że
zabłądził. Po krótkim posiłku wyruszył ponownie, mimo iż była już
głęboka noc. Sytuacja jednak powtórzyła sie.
Zrozumiał, że tego dnia, a raczej nocy nie dotrze do grodu.
Kiedy wieść o tym wydarzeniu rozeszła sie wśród ludu na pamiątkę
nazwano jezioro Błędnem.
Jest jeszcze inna legenda o pochodzeniu nazwy jeziora. Mówi ona,
iż gęsto zarośnięte trzcinami, tatarakiem i zaroślami brzegi jeziora
często myliły powracających z połowów rybaków
z położonych nad jeziorem osad.
Miejsca służące za przystanie rybackie chowały sie wśród przybrzeżnych
zarośli, przez co ciężko zapracowani rybacy, po całodziennym trudzie,
wpływali w fałszywe korytarze z trzcin gubiąc się.
Trudno też było znaleźć ujście rzeki Obry z jeziora. Zwłaszcza,
że monotonna linia brzegowa nie miała żadnych znaków charakterystycznych
jakimi dziś są wieże, kominy, zagajniki.
Nie przynosiło to dobrej sławy jezioru, a z czasem mieszkańcy przyjeziornych
miejscowości znaleźli dla niego właściwą nazwę - Błędno.
|
|
|
 |
Starzec zapaljący świeczki
Jeżeli wyjedzie się z zabudowań Zbąszynia w kierunku wsi Strzyżewo,
można zobaczyć niewielkie wzniesienie. Jest to najwyższy pagórek
w okolicy.
Ludzie, którzy tu od wieków mieszkają, nigdy nie widzieli prawdziwych
gór, znali tylko pola,
wszak zwano ich przez to Polanami - więc uznając ten pagórek za
górę nazwali go Strzyżewską Górą.
Jest związana z nią taka legenda.
U stóp Strzyżewskiej Góry znajduje sie kilka źródeł, z których wypływają
drobne strumyczki,
łącząc się po jakimś czasie w potok. Nad tym potokiem stał kiedyś
okazały młyn.
Jeszcze dziś można odnaleźć jego ślady. Niedaleko młyna, przy strumieniu
wykonywano kiedyś prace ziemne.
W pewnym momencie kopiący zauważyli kość, a po odkopaniu okazało
się, iż jest to szkielet ludzki.
Od tego czasu w każdą noc wigilijną przy strumieniu pojawia się
zgrzybiały starzec i powoli wspinając się na pobliskie drzewa zapala
na nich świeczki, od najniższych gałęzi po wierzchołek.
Gdy ludzie tuż przed północą idą na pasterkę, starzec tak samo powoli
swieczki gasi i znika przy dawnym młynie. Nikt nie potrafi wytłumaczyć,
dlaczego tak się dzieje.
|
|
|
 |
Diabeł i czarownica
Jakkolwiek jezioro Błędno jest raczej płytkie, to są w nim miejsca
bardzo głębokie.
Najgłębsza toń znajduje się w najwęższym miejscu jeziora, to znaczy
koło Nowej Wsi Zbąskiej.
Legenda mówi, że tuż nad wysokim brzegiem jeziora, jaki jest w tym
miejscu, stał kiedyś drewniany dom a w nim mieszkała czarownica.
Ludzie chatę tę omijali z daleka, bowiem dziwy okrutne sobie opowiadano
o tym, co w drewnianej chałupie się dzieje.
I chociaż nikt tego nie sprawdził, ludziska wierzyli we wszystkie
cudaczne opowieści.
Był jednak we wsi chłop, który nie wierzył w te bajania. Zaśmiewał
sie do rozpuku z ludzi bajdurzących przy piwie
w karczmie o tych niesamowitościach.
W końcu sprowokowani wieśniacy nie wytrzymali i zaczęli mu się odgryzać.
Od słowa do słowa i zakład staną. Chłop ów miał jako pierwszy iść
wieczorem i pokryjomu sprawdzić prawdziwość ludzkich bajań.
Zaczaił się pod chatę, wydłubał nożem szparę w futrynie okiennej
i czekał.
Raptem szum się zrobił wielki i jakby chmura jakowaś opadła na chatę.
Chłop przyłożył oko do szparki. Zobaczył czarownicę odprawiającą
jakieś dziwne obrzędy i stojącego obok diabła. Gdy ta skończyła
swoje pląsy, diabeł zaczął coś z nią robić, malować całą na czarno,
przyprawiać diabelskie rogi, kopyta.
Tego było chłpu za wiele. Tak już cały przerażony wrzasnął ze strachu
i zaczął uciekać w stronę wsi. Diabeł, który całą siłę diabelską
akurat przekazywał czarownicy, nie był w stanie użyć swych mocy.
Myśląc, że to ktoś odczyniający czary lub ksiądz ze święconą wodą,
porwał ze sobą czarownicę i biegł w stronę jeziora.
W ciemnościach jednak nie zauważyli, że brzeg był wysoki i stoczyli
się w jego fale.
Utopili się natychmiast. Od tego czasu w tym miejscu jest bardzo
wielka głębina i nikt nie odważa się tam kąpać.
Odważni przepłacili to życiem i odstraszyli następnych, chociaż
i dziś jeszcze głębia połyka jeszcze swoje ofiary.
|
|
|
 |
O czarownicy
Był kiedyś taki zwyczaj, że nie sprzedawano mleka po zachodzie
słońca. I wszyscy przestrzegali tego. Ale pewnego razu przyszła
do gospodarza w jednej z podzbąszyńskich wsi kobieta.
Słońce już dawno zaszło, a ona koniecznie uparła się że musi kupić
trochę mleka.
Bał się trochę tej postaci gospodarz, choć nie mógł dokładnie określić
dlaczego. Jeszcze bardziej bał się jednak złamać prastary zwyczaj.
Mówiono bowiem, iż ten, który sprzeda mleko po zachodzie slońca
poniesie karę.
Odmówił więc chłop mimo, że przybyła już przestała prosić, a zdobyła
się nawet na groźby pod jego adresem
i całego gospodarstwa.
Następnego ranka żona gospodarza udała się do obory aby nakarmić
krowy.
Raptem patrzy, a na wymieniu krowy dającej najwięcej mleka siedzi,
jakby przyssana, olbrzymia ropucha.
Szybko zawołała więc swego męża i pokazała mu co się stało. Ten
nie namyślał się wiele.
Wziął widły i ukłuł ropuchę, ale tak aby nie zranić krowy. Ropucha
znikła. Pytał się wówczas chłop we wsi różnych ludzi, co by to mogło
znaczyć, ale nikt nie wiedział. Udał się do starej wróżki mieszkającej
daleko za wsią, prawie w borach. Ta zastanawiała się długo, a w
końcu kazała mu sprawdzić na najbliższym jarmarku w mieście,
czy wśród kupujących i sprzedających będzie kobieta z opatrunkiem
na czole.
Pojechał gospodarz na jarmark, wziął to i owo do sprzedaży i rozgląda
się wśród ludzi.
Zobaczył wreszcie kobietę z przepasaną białym płótnem głową.
Wszczął więc pogoń za nią wspólnie z innymi i strażą zamkową schwytali
czarownicę i poddali pod sąd wójtowski.
Po przesłuchaniach poprzedzonych torturami kobieta przyznała się
do czarów.
Mówiła, że chodziła do ludzi i czarowała, jednemu żeby mu włosy
z głowy powypadały, innemu wsypała do piwa takiego proszku, od którego
go potem brzuch bolał.
Znaleźli się świadkowie, którzy to potwierdzili.
Któryś ze świadków opowiedział, jak kiedyś czarownica przyszła do
obozowiska Cyganów. Wówczas to wszystkie niedzwiedzie, które mieli
Cyganie, zaczęły tak okropnie ryczeć, że trzeba było szybko zwijać
obóz i odjeżdzać z tego miejsca. Nikt wówczas jeszcze nie wiedział,
iż ryczały one tak ze względu na obecność czarownicy.
Czarownica przyznała się także do tego, iż ma trzy diabły: Grzegorza,
Wojciecha i Johana.
Tego ostatniego, trzymała go w pudełku lecz uciekł trzy dni temu.
On przynosił jej, wylatując zawsze przez komin, pieniądze, gdy jej
zabrakło.
Sąd wójtowski dowiedział się także, iż nie jest to jedyna czarownica
w okolicy, oraz że spotykają się zawsze
o północy nad jeziorem Błędno w okolicy Nowej Wsi, na najwyższym
pagórku w tym miejscu.
Wyrok sądu był jasny: czarownicę skazano na próbę wody i próbę ognia.
Próba wody polegała na pławieniu na Obrze. Jeśli woda nie przyjęła
czarownicy poddawano ją próbie ognia. Palono ją na stosie. Ogień
był zawsze łaskawy dla skazańców,jak twierdzono.
Jedna z wersji legendy o czarownicy mówi, iż czarownice były to
kobiety, które z różnych względów
nie podobały się ludziom. Gdy spaliła się stodoła, przyszła susza
lub powódź szukano sprawcy tego. Zwykle znajdywano. Łatwo więc było
w tych czasach winić kogo się zechce. Wystarczyła ludzka niechęć.
Niestety, w legendach o czarownicach jest wiele prawdy. Odbywały
się bowiem w Zbąszyniu procesy
czarownic. Ale jedyne prawdy, które zawarte są w legendach,
prawdy smutne, mówią, o spalonych na stosie niewinnych kobietach.
|
|
|
 |
Czarne konie
Niedaleko Zbąszynia, w Dąbrówce żył kiedyś bardzo bogaty pan.
Ludzie cuda sobie opowiadali o skarbach, które zgromadzil w zamku.
Miał olbrzymi zamek, otoczony murem i fosą. Rzadko kto z okolicznych
mieszkańców tam bywał. Nawet bogaci hrabiowie i panowie pobliskich
posiadłości nie odwiedzali swojego sąsiada.
Z zamku wychodziły dwie drogi. Chłopi pracujący na pobliskich polach
zauważyli, iż jedną drogą wyjeżdża powóz zaprzężony w czarne konie,
drugą zaś podobny zaprzęg wraca.
Nikt nie wiedział dokąd udają się - zdawało się - puste karety.
Nikt też nie chodził tymi drogami, mieszkańcy Dąbrówki woleli nadłożyć
drogi niż spotkać ten wyjątkowy pojazd.
Wreszcie któregoś razu padła wieść, iż właściciel i pan Dąbrówki
całymi nocami grywa w karty
z zaproszonymi z daleka kompanami. A ponieważ nie liczył się z pieniędzmi
i często przegrywał, musiał skąś brać pieniądze na zapłacenie karcianych
długów.
Zapisał więc duszę diabłu. Słudzy diabelscy przynosili mu żądane
kwoty wożąc wielkie skarby w karecie.
Jednak przebrała się miarka.
Pewnego dnia na murach zamczyska zauważono tańczące czarne konie.
Przerażeni chłopi mówili,
że to diabli tak się cieszą. Mówiono też, że ów pan, skoro jest
zapisany do czarnych fajnerów, musi wreszcie spłacić swój największy
dług. Tak też się stało. Jeszcze tej nocy wśród wycia wichru i błyskawic
zapadł się zamek pod ziemię wraz z właścicielem.
Dziś nawet po nim śladu nie ma.
|
|
|
 |
Strachy w Perzynach
Jak wszystkie prawie wsie leżące koło Zbąszynia, także Perzyny
mają swoją legędę.
Mówi ona o tym, jak pewien gospodarz, wracał podchmielony z miasta.
Zbliżając sią już do wsi,usłyszał, jakby dzwięk dzwonków i łańcuchów
ciągniętych po bruku.
Na początku wypite z kolegami wino dodawało mu odwagi i animuszu.
Odważnie rozglądał się wokół siebie, pokrzykiwał nawet, ale nic
to nie skutkowało. Przebiegł mu dreszcz po krzyżach.
Raptem bowiem pojawił się przed nim duży biały pies ciągnący za
sobą łańcuch. Przypomniało mu się, co mówili o tym ludzie. Wedle
podań, były to czarownice niegdyś utopione lub spalone na stosie,
które nie mogąc znaleźć spokoju po śmierci i biegały jako psy po
bezdrożach przypominając ludziom o sobie.
Gospodarz popędził konia. Biały wielki pies biegł jednak nadal obok.
Na dodatek pojawił się drugi pies, trzeci i kolejne. Początkowo
zachowywały się dość spokojnie, lecz w miarę zbliżania się do osiedli
ludzkich stawały się coraz bardziej agresywne. W pewnej chwili pokazał
mu się mający pianę na pysku, czarny pies. Potem drugi i tak dalej.
Cała chmara rozjuszonych psów rzucała się na konia i chłopa , czając
się na gardło swej ofiary.
I wtedy z pierwszej z brzegu chaty dotarł dzwięk piejącego koguta.
Zjawy zniknęły.
Przerażony, spocony i zmęczony gospodarz wrócił do domu. Nikt jednak
nie wierzył jego opowieścim, twierdząc, od żony począwszy, że był
to skutek wypitego wina. Chłop odgrażał się.
Po pewnym czasie historia ta powtórzyła się, lecz innej osobie.
Po kolejnejnym takim zdarzeniu cała wieś postanowiła postawić u
wjazdu do wsi duży drewniany krzyż, strzegący przed złymi mocami.
Jednakże niewiele to pomogło. Historie toczyły się dalej.
|
|
|
 |
O nagim
Razu pewnego wracł chłop do Chrośnicy. Konie spokojnie ciągnęły
wóz a naokoło było cicho.
Kiedy jednak wjechał w las, zaprzęg gwałtownie stanął. Patrzy chłop
i widzi na drodze zupełnie nagiego człowieka. Stoi i trzęsie się
z zimna. Drzewa były oszronione a jeziora i stawy zamarznięte. Brakowało
tylko śniegu.
Człowiek ten podszedł i zapytał, czy gospodarz mógłby pożyczyć mu
kożuch. Zaskoczony gospodarz pomyślał, iż nie będzie pożyczał byle
przybłędzie swego ciepłego kożucha. Odmówił mu tej przysługi,
zaciął konie chcąc ruszyć z miejsca. Niestety, konie nie ruszyły
się.
Nie pomogły bicie batem i woływanie.
Podejżliwy chłop wyczuł, że coś niezwyczajnego się dzieje. Dał więc
swój kożuch nagiemu. Nagle konie ruszyły i szybko, jak nigdy, poniosły
go do domu.
Opowiedział o tym dziwnym spotkaniu żonie. Oboje zastanawiali się
nad niezwykłością tego wydarzenia. Tym większe było zaskoczenie,
gdy chłop wyprzągł konie i wprowadził je do stajni.
Patrzy, a na gwoździu wisi jego kożuch.
Słyszał, na podstawie starych powiadań, że zwierzęta mówią ludzkim
głosem w Wigilie.
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Była więc okazja aby dowiedzieć
się czegoś o nagim człowieku
i w dziwny sposób zwróconym kożuchu. Gospodarz był pewien, że jego
konie muszą coś o tym wiedzieć. Tłumaczył sobie bowiem ich zachowanie
na drodze gdy spotkał nagiego.
Wreszcie nadeszła Wigilia. Ciekawy gospodarz wszedł na stryszek
nad stajnią i czekał północy.
Gdy wybiła godzina dwunasta w nocy zwierzęta rzeczywiście rozpoczęły
rozmowę.
Jeden koń rzekł do drugiego: Za trzy dni powieziemy naszego gospodarza
na cmentarz.
Gdy usłyszał to na górze chłop tak się przestraszył, że spadł i
zabił się na miejscu.
Za trzy dni konie zawiozły go na cmentarz.
Tajemnica nagiego człowieka pozostała do dziś tajemnicą. Choć może
warto pokusić się o jej wyjaśnienie...
|
|
|
 |
Swieczary
Są starzy ludzie, którzy widzieli dziwne światełka, poruszające
się i przemieszczające zazwyczaj po bagnistych przyobrzańskich terenach
oraz jeziornych szuwarach Błędna.
Zazwyczaj światełka pojawiało się przed zmączonym podróżnym. Wędrowiec
myśląc, iż są to światła osady lub wracającego późną porą z pola
gospodarza, ufnie podążał za nim starając się nawet je dogonić.
Zdradzieckie ogniki prowadziły podróżnych zawsze ku bagnom. Gdy
podróżny zoientował się,
że jest ofiarą pułapki i zaczynał się żegnać, rozlegał się w pobliżu
przerażliwy śmiech a światełko znikało.
Jeśli ktoś nie zdążył w porę zmienić kieruku wędrówki, tonął wciągnięty
w bezdenne bagno.
Ludzie mówią, że te ogniki to potępione dusze niechrzconych dzieci.
Nazywają je świeczarami.
|
|
|
 |
Toja
Młodzi ludzie zawsze lubili bawić się na wiejskich zabawach. Tradycje
te przetrwały do dziś, choć nie są to już tak piękne zabawy jak
kiedyś. Zabawy odbywały się co niedzielę w innej wsi. Trzeba było
więc wystroić się aby nie tylko rodzinie, ale i swojej wsi wstydu
nie przynieść. Młodzi szli grupami do sąsiedniej wsi, gdyż drogi
były niepewne.
Na jednej z takich zabaw była dziewczyna, której rodzice pozwolili
przebywać najwyżej do północy. Potem kazali bezwarunkowo wracać.
Kiedy dochodziła północ, towarzystwo było jednak tak rozbawione,
że nikt nie chciał jeszcze wracać. Dziewczyna, nie chcąc narażać
się rodzicom, postanowiła wrócić sama. Znalazła się w gęstym leśie,
który leżał pomiędzy dwiema wsiami. Lękała się idąc. Raptem, ni
stąd, ni z owąd usłyszała za sobą kroki. Były one coraz szybsze,
jakby ktoś biegł. Przyspieszyła. Jej szybki krok po chwili zamienił
się w bieg.
Księżyc wyszedł na niebo zza chmur i w jego świetle pokazała się
postać goniącego.
Miała potargane włosy, ogromne rogi, a z tyłu ciągnął się po ziemi
krowi ogon.
Diabeł,szepnęła przerażona dziewczyna i jeszcze szybciej zaczęla
gnać przed siebie.
Gdy diabeł był tuż, tuż pojawiły się pierwsze zabudowania wsi.
Przed wsią biegła przez rozległe pole. Przebiegając przez ogrody,
zręcznie przemykała się wśród grządek.
W pewnym momencie usłyszała jakąś szamotaninę, a potem łomot. Obejrzała
się w biegu.
Diabeł leżał jak długi na ziemi, zaplątany w jakąś dziwną roślinę.
Ludzie na wsi mówili na nią toja.
Była długa szorstka i wiła się po ziemi. Nie mogąc się wydostać
z jej objęć i widząc, że zdobycz umyka, diabeł ryknł na cały głos:
żeby nie toja to byś była moja.
Nazajutrz niefortunna uczestniczka zabawy opowiedziała rodzinie
i wszystkim koleżankom o tym zdarzeniu.
Od tego czasu dziewczyny udając się na dłuższe wędrówki nocą zabierały
do koszyka kilka wijących się łodyg toji, która rzucona pod nogi
czyhającego złego miała je uchronić przed zgubą.
|
|
|
 |
Jeździec bez głowy
Zaginęło już zupełnie podanie o jeźdźcu bez głowy pokutującym w
lasach łomnickich o nocnej porze.
Lasów łomnickich pilnował gajowy. Nie był lubiany przez złodziei
leśnych.
Pewnego razu schwycił dwóch takich szkodników przy ścinaniu sosny.
Rabusiom udało się skrępować gajowego,po czym przywiązali go do
drzewa, gdzie pozostał przez całą mroźną noc zimową.
Nstępnego dnia, prawie martwego, znalazł go jego syn. Leśnik długo
chorował, a w jego zastępstwie pilnował lasów syn, którego nikt
się nie bał.
W Wigilię Bożego Narodzenia poszedł pewien chłop po choinkę do lasu.
Przy ścinaniu pięknego świerku przyłapał go nowy stróż leśny. Złodziej
szybkim ruchem uderzył go siekierą w głowę.
Ugodzony, padając na ziemię, wymamrotał jakieś niezrozumiałe słowa.
W tej chwili zaczął powstawać grozą przejmujący szum i wicher gwałtowny.
Przestraszony złodziej z lękiem spojrzał na nadchodzącą wichurę.
Włosy zjeżyły mu się na głowie.
Na tle ciemnego nieba zobaczył olbrzymiego jeźdźca bez głowy na
olbrzymim czarnym koniu, otoczonego gromadą wyjących psów, z których
paszcz buchał dym i ogień.
Przestraszony zbrodniarz uciekł do domu. Odtąd przez długi czas
nikt nie ważył się iść do lasu kraść drzewo.
|
|
|
 |
Diabeł na szubienicy
W Łomnicy żył pewien kowal, mający zawsze dużo pracy. Kując żelazo,
wprowadzał całą wieś w drżenie.
Myślał sobie: "żeby tylko zjawił się jakiś czeladnik".
W tej chwili wszedł do kuźni wędrujący kowalczyk. Kowal przyjął
go. W kuźni praca.
Pewnego dnia przybył do nich żebrak i prosił o jałmużnę. Na co ma
się ten stary męczyć -
powiedział czeladnik. Położył starowinę na kowadło i zaczął walić
w niego ciężkim młotem.
Ze zgrozą przyglądał się temu kowal. Po chwili zamiast staruszka
zeskoczył z kowadła młody mężczyzna.
Czeladnik powędrował dalej w świat, a kowal pozostał znów sam.
Do kuźni przybył znów żebrak po jałmużnę. Kowal uczynił to samo
co czeladnik. Położył żebraka na kowadło i zaczą w niego walić największym
młotem i wkrótce żebrak przestał żyć.
Kowala osądzono na śmierć za morderstwo.
Smutny i zmartwiony stał w kuźni. Wtem wchodzi jego dawniejszy czeladnik.
Gdy się dowiedział co czeka kowala, ubrał jego ubranie, a kowal
ubranie czeladnika.
Na drugi dzień przyśli oprawcy, aby kowala powiesić. Zabrali przebranego
czeladnika i jego powiesili, ale drugiego dnia zamiast wisielca,
wisiał na szubienicy snopek grochowin.
A kowal zdrów i czerstwy pracował w swej kuźni. Ludzie bali sią
go od tego czasu i stronili od niego, mówiąc, że duszę diabłu zapisał.
|
|
|
 |
Jeździec pożarny
Dawno temu, w Zakrzewku w zabudowaniach folwarcznych wybuchł wielki
pożar. Daremne były wszelkie wysiłki, by ujarzmić rozpętany żywioł.
Szeroko i daleko widniała czerwona łuna wśród ciemnej nocy. Wieść
o pożarze dotarła do dziedzica w Stefanowie.
"Ja pożar ugaszę" - powiedział. Wsiadł na swego siwka
i pojechał do płonących budynków. Przyjechawszy tam wymamrotał jakieś
niezrozumiałe słowa. Następnie trzy razy objechał pożar.
Za trzecim razem wrzucił w ogień małego czarnego psa. W tej chwili
ogień zaczą syczeć i jęczeć. Jakaś niewidzialna siła gniotła ogień
do ziemi.
Jeździec pognał do domu. Mgliste płomienie podążyły za nim, stawając
się coraz mniejsze, znikły zupełnie.Pożar dogasł.
|
|
|
 |
Pracowity sługa
W czasie przemarszu wojsk napoleońskich na Moskwę, mieszkał w Czeskich
Nowych pewien gospodarz, u którego długie lata służył parobek Tomasz.
Tomasz odznaczał się wielką pracowitością. Przez lata swej służby
uskładał sobie sporo grosza. Inni parobcy postanowili sobie jego
dobytek przywłaszczyć. Pewnego razu gdy Tomasz ciął sieczkę napadli
go zawistni koledzy.
Tomasz bronił się i wołał - "Puśćcie mnie, musze ciąć sieczkę".
Zaledwie wymówił te słowa, nóż utkwił w jego sercu i padł martwy
na ziemię.
Zbrodniarze zrabowali pieniądze a zwłoki wrzucili do torfowiska.
Przechodzący obok tego miejsca widzieli o północy ducha zamordowanego
i słyszeli wyraźne cięcie sieczki.
|
|
|
 |
Pośmiertne zjawy
W Stefanowie zmarła córka biednej kobiety. Za życia było jej pragnieniem
posiąść książeczkę do nabożeństwa. Matka nie miała pieniędzy, aby
jej taką kupić. Po śmierci zjawiała się w porze obiadowej jej postać
i siadała razem z żywymi. Trzymała w rece pustą łyżkę, a po obiedzie
znikała.
Powtarzało się to prawie codzień. Wreszcie matka kupiła książkę
i położyła na grobie córki. Odtąd nie pojawiła się więcej.
W tej samej wsi zmarła pewna pobożna kobieta. Po jej pogrzebie
zaczęła ukazywać się w każdą noc
i pukała w okno izdebki w której mieszkała. Ludzie byli bezradni
i całą historię opowiedzieli księdzu. Ksiądz spytał, się czy zmarłej
do trumny włożyli różaniec?
O tym jej dzieci zupełnie zapomniały. Ksiądz poradził, aby duchowi
różaniec podano na lasce, bo ten co poda z ręki będzie musiał umrzeć.
Następnej nocy, gdy zmarła przyszła i zastukała w szybę, dzieci
zmarłej postąpiły tak, jak im ksiądz kazał. Odtąd duch jej nie pokazał
się już nigdy.
|
|
|
 |
Diabeł na gałęzi
Pewnemu człowiekowi sprzykrzyło się żyć. Wziął powrozek i poszedł
do nowodworskich lasów,
by się powiesić. Zmurszały powrozek zerwał się, a niedoszły wisielec
spadł i boleśnie się potłukł.
Gdy spojrzał na gałąź, na której wisiał, zobaczył tam siedzącego
chłopca z rogami i końską nogą.
Diablik śmiał się i wołał: "Chodź jeszcze raz ja cię przytrzymam.
Chłop poznał diabła i zaczął szybko modlić się. Dziękował Bogu,
że powróz się zerwał, gdyż w innym wypadku znalazł by się w piekle.
|
|
|
 |
Młyn
W północnej stronie wsi Strzyżewa, nad potokiem i wpół zarosłym
stawem znajduje się samotny, stary młyn wodny. Okrywające go cienie
wysokich drzew, a przedewszystkim wiekowej lipy i jednostajny szum
spadającej wody, nadaje temu miejscu tajemniczy urok.
Miejsce to jest miejscem strachów a wierzący w nie, z lękiem przechodzą
tam o nocnej porze.
Tam ukazuje się oparta o poręcz mostu, postać człowieka, bez głowy,
który rozwiewa się przed widzem. Po stawie toczy się obręcz. To
znów jakieś widmo ogniste wypada z młyna i goni.
|
|
|
 |
Kościół św.Krzyża
W okolicy Zbąszynia na polu pomiędzy mostami kolejowymi, pod konarami
trzech klonów, wznosi się drewniany krzyż. Obok niego znajduje się
źródło, z którego woda sączy się do pobliskiej Obry.
Tam gdzie stoi dziś krzyż, stał niegdyś w roku 1488 r. kościół.
Stare podanie głosi, że w tym miejscu z ziemi wyszła para wołów
i pojawiło się źródło, które istnieje do dzisiejszego dnia. Inne
podanie mówi, że w jeziorze zbąskim utonął oracz z wołami i wypłynął
we wspomnianym źródle.
W ówczesnym opisie tego kościoła pochodzącym z roku 1725 czytamy:
"Było na tym miejscu źródło, do którego źródła podczas
żniw dziewczyna jedna idąc w upragnieniu onej wody się napić, obaczy
krzyż, który raz się w onym źródle ukazał, drugi raz znikał.
Ona jako białej płci matrona, nie wiedząc co się stało, została
jako obumarła, gdy przyszła do kompani swojej, co z nią wspólnie
żnęli, widząc na niej zmieszaną komplewię, pytali jej, co jej się
stało, w czym ona odpowiedziawszy wszystkiego, gdy jej kompania
współżeńcy sli tego aprobować / tzn. poszli się przekonać do źródła
/ już tego cudu nie ujrzeli."
Od tego czasu prowadzono do źródła ludzi chorych i chore bydło,
obmywali się wodą i chorby znikały. Wieść o cudownym źródle rozniosąa
się szeroko i daleko.
Z dala przyjeżdżali ludzie po cudowną wodę. W tym miejscu postawiono
wyżej wspomniany kościółek.
O cudownym uzdrowieniu opis wspomina następująco:
" Zaraz na początku roku 1613 był na ten czas panem na
Zbąszyniu Abraham Ciświcki, kasztelan śremski, który miał córkę
na imię Anna. Ta, tak ciężko zachorowała, że już o jej życiu desperowano
/ powątpiewano / a gdy ten Abraham Ciświcki uczynił ślub, że jeśli
Bóg tę córeczkę pocieszy, ten miał kazać budować kościół na tym
miejscu, na cześć i chwałę Panu Bogu ukrzyżowanemu. Ledwo ten ślub
uczynił i tą wodą z tego źródła córkę obmyto, zaraz cudem Boskim
wstała i tak zdrową była, jakoby nigdy nie chorowała o czym było
na ten czas wszystkim wiadomo".
Abraham Ciświcki w myśl uczynionego ślubu, kazał wozić kamienie
i cegłę z cegielni pod Strzyżewem. Zawieruchy wojenne, a w końcu
śmierć Ciświckiego przeszkodziły budowie kościoła.
W roku 1725 za czasów Stefana Garczyńskiego, późniejszego wojewody
poznańskiego, wybudowano nowy kościół. Budował go cieśla Haderek
ze Strzyżewa. / Rodzina Haderków istnieje tam do dziś.
W roku 1791 rozebrano podniszczony kościół. Według krążącego podania,
drzewo z kościoła kupili gospodarze
z Podmokli i wybudowali z niego stodoły. W krótkim czasie wszystkie
te stodoły strawił ogień, jako że nie godziło się, żeby drzewo z
domu Bożego zużyto na taki cel.
148 lat upłynęło od chwili rozebrania kościoła. Na tym miejscu
wznosi się krzyż.
U jego stóp w szklanych naczyniach sterczą zeschłe kwiaty jesienne.
Z krzyża który jest przykryty daszkiem drewnianym, spogląda dobrotliwie
Chrystus: nie zmienia wyrazu, choć wicher wstrząsa krzyżem i świszcze
w ogołoconych konarach - tajemnicze pieśni przeszłośści.
Wokoło na zaoranym polu czerwienią się gruzy cegieł, jedyne pozostałości
Domu Bożego.
Brzegi źródła są wyłożone kamieniami polnymi. Woda, pokryta rzęsą
zieloną, wąskim pasemkiem sączy się ze źródła jak przed wiekami.
Jedynym zabytkiem z kościoła św. Krzyża jest krzyż znajdujący się
w kościele parafialnym, umieszczony obecnie na ołtarzu Matki Bożej
Różańcowej.
|
|
|
 |
Tajemnicza kartka
Było to na początku września Roku Pańskiego 1791.
Pewnego słonecznego dnia przy kościeke św. Krzyża nad rzeką Obrą,
pojawiła się grupka ludzi, między którymi znajdował się ówczesny
proboszcz zbąski - ksiądz kanonik Seweryn Szeliski.
Na jego to polecenie wynajęci robotnicy przystąpili do rozbiórki
podupadłego i nieco zniszczonego kościoła. Pracę jak zwykle rozpoczęto
od zdejmowania kopuły z wieży, na której szczycie znajdowała się
kula zwieńczona krzyżem. Kiedy zdjęto kopułę, postanowiono sprawdzić
zawartość kuli.
Był bowiem dawny zwyczaj budowniczych, że kule umieszczone na budowlach,
zawierały dokumenty dotyczące fundacji, a czasem monety będące wówczas
w obiegu.
Jakież wtedy było zdziwienie ks. Szeliskiego, kiedy wnętrze kuli
okazało się puste. Tylko na dnie znajdował się pożółkły zwitek papieru.
Kiedy ksiądz schylił się, aby go wyjąć, powiał nagle silny wiatr,
który uniósł kartkę do pobliskiej rzeki. Ksiądz będąc ciekawy, co
zawierała ta kartka, poszedł nad rzekę i wyłowił ją laską.
Kiedy przeczytał napis, jaki się na tej kartce znajdował, zaczą
się cały trząść.
Było tam napisane:
" Kto każe ten kościół rozebrać, niech będzie przeklęty".
Groźba ta jak widać, poskutkowała natychmiast. Od tego czasu ksiądz
Szeliski stale się trząsł,
a trwało to przez lat 30. Zmarł w roku 1821.
Tak to zdarzenie wspomina legenda, którą bardzo już nieliczni ludzie
wspominają do dnia dzisiejszego.
|
|
|
 |
Polowanie
Był piękny poranek 30 maja 1924 roku. Pomimo groźby wojny, która
wisiała nad Europą,
ziemianie nie rezygniwali z zrządzania w swoich dobrach polowań.
Na ten dzień hrabia Maciej Mielżyński z Chobienic oznajmił u siebie
polowanie, na które zaprosił kilku ziemian z sąsiedzka. Między zaproszonymi
gośćmi znalazł się sam prezydent prowincji poznańskiej - Schwarzkopp
ze swoją przyboczną świtą.
Od wczesnego rana trwał w pałacu ożywiony ruch. Obsługa kuchni i
służba pałacowa szykowała wykwintne śniadanie. Około godziny 8-mej
przed pałac zaczęły przybywać pojazdy zaproszonych gości. Ci z daleka
i majętniejsi automobilami, a ci bliźsi pojazdami konnymi.
Sam hrabia stojąc przed gankiem witał wszystkich uprzejmym ukłonem,
zapraszając staropolskim zwyczajem do pałacowych podwoi.
Kiedy wszyscy zaproszeni znaleźli się w komplecie, przystąpiono
do spożycia śniadania, w czasie którego wzniesiono kilka toastów
za pomyślność przyszłych łowów.
Po posiłku około godziny 10-tej, hrabia zebrawszy swoich leśników
ze sworą psów myśliwskich, wyruszył w ich towarzystwie wyprzedzając
nieco gości chcąc ich zapoznać z terenem,
na którym miało się odbyć polowanie.
Teren ten znajdował się po prawej stronie szosy z Chobienic do Zbąszynia,
począwszy od skrzyżowania szosy z drogą prowadzącą do dziedzińca
pałacowego do folwarku w Małym Grójcu.
Ci myśliwi, którzy mieli wyznaczone dalsze stanowiska, byli dowożeni
pojazdami szosą.
Po godzinie 10-tej wyruszono za zwierzyną. Po krótkim czasie ubito
kilka bażantów i zajęcy.
Potem nastąpiła cisza i dalszy pochód za zwierzyną. Na najdalszym
stanowisku wysuniętym w kierunku Zbąszynia znajdował się prezydent
Schwarckopp.
Dochodzono właśnie do pasma drzew i krzewów, ciągnącego się równolegle
do szosy a oddalonego od niej
o jakieś 400 metrów. Dochodziła właśnie godzina 11-ta, kiedy do
uszu polujących i ludzi pracujących na majątkowych polach dotarł
odgłos pojedyńczego strzału.
Jak się potem okazało zginął prezydent Szwarzkopp.Różnie sobie ówcześni
ludzie tą śmierć tłumaczyli.
Jedni utrzymywali, że prezydent strzelił do koziołka / rogacza /
i zmarł na atak serca. Inni natomiast twierdzili,
że został zastrzelony przez kogoś z polujących.
Ludzi z gminy na miejsce wypadku nie dopuszczono. Prawdę znali tylko
polujący, a ci o zaistniałym wypadku milczeli. Co się stało naprawdę,
trudno było ludziom z Chobienic dociec. Tym bardziej trudniej jej
dociec po upływie prawie 60-ciu lat.
Na miejscu śmierci prezydenta, kazał Mielżyński wystawić pomnik
z czarnego granitu zwieńczony terrakotową figurką Chrystusa z krzyżem
w ręku.
Na pomniku do dziś znajduje się łaciński napis upamiętniającym to
wydarzenie.
Napis ten w tłumaczeniu polskim brzmi:
"Ku pamięci Filipa Schwarzkoppa prezydenta prowincji poznańskiej
urodzonego 21.X.1856 roku -
- Bądz wola Twoja -".
Pomnik ten znajduje się we wspomnianym paśmie drzew jadąc szosą
ze Zbąszynia do Chobienic za pierwszym lasem w lewo od skrzyżowania
szosy z drogą lokalną prowadzącą do folwarku w Małym Grójcu.
|
|
|
 |
Tajemnica krzyża wyrytego na dębie
Jadąc ze Zbąszynia do Strzyżewa ulicą Topolową, tuż naprzeciwko
cmentarza komunalnego, za lasem sosnowym, na niewielkim obszarze,
rośnie stary dębowy las.
Przed drugą wojną światową, w środku tego lasu na korze jednego
z dębów znajdował się wyryty krzyż, a pod nim data 1933. Dlaczego
tam go ktoś wykonał nikt nie potrafił dokładnie powiedzieć.
Często widywano młodą kobietę chodzącą wokół tego drzewa. Ludzie
powiadali, że pod tym drzewem kobieta ta pochowała swoje zmarłe
dziecko. Dlaczego tam, a nie na cmentarzu?
Pod koniec lat 50-tych wycięto to drzewo.
Tajemnicę tego znaku znała tylko ta kobieta i milczący dąb na którego
pniu się znajdował.
|
|
|
 |
Samobójstwo córki ziemianina
Po pierwszej wojnie światowej właścicielem majątku w Stefanowie
był ziemianin Wincenty Wierzchowiecki, późniejszy właściciel młyna
w Zbąszyniu.
Miał on czworo dzieci, z których jedno było córką.
Kiedy w Zbąszyniu stacjonował szwadron kawalerii 7 Pułku Strzelców
Konnych, wśród oficerów pułku znajdował sie rotmistrz, w którym
zakochała się młoda i piękna Wierzchowiecka.
Niestety, rodzice jej nie chcieli dopuścić do tego związku, ponieważ
rotmistrz nie posiadał dóbr ziemskich o co w szczególności chodziło
Wierzchowieckim. Niestety, zakaz rodziców okazał się tragiczny w
skutkach.
Młoda Halina nie mogąc przełamać oporu rodziców, będąc mocno zakochana
w rotmistrzu, popełniła samobójstwo zabijając się z pistoletu. Miało
to miejsce we dworze nowodworskim w lutym 1935 roku.
Jako samobójczyni miała być pochowana w miejscu przeznaczonym dla
samobójców.
Na skutek usilnych starań u władz kościelnych, pozwolono pochować
Halinkę na cmentarzu.
Rodzice zostali jednak ukarani. Planowani, że trumnę ze zwłokami
mieli do grobu nieść kawalerzyści. Nie stało się tak. Trumnę za
karę nieśli i wpuszczali do grobu fornale z dworu stefanowskiego.
Pogrzeb odbył się w samo południe i bez żadnych okazałości.
Ojciec tragicznie zmarłej córki, przez cały rok nic nie kazał zmieniać
w pokoju, w którym zdarzyła się ta tragedia.
Nagrobek wystawiony nad mogiłą młodej ziemianki znajduje się na
cmentarzu parafialnym do dziś przy głównym ganku, tuż obok kaplicy
cmnentarnej i w swym kształcie przypomina pistolet.
|
|
|
 |
Zagroda Schmidta
Jednym z najstarszych gospodarstw osadników niemieckich w Strzyżewie,
jest zagroda Schmidta Richarda. Wysokie świerki rosnące wokół zabudowań,
wywierają ponure wrażenie.
Mieszkańcy wioski przekonani są, że tam straszyło. B.K. opowiada
- za jego młodych lat kilku chłopaków, między nimi był i on, chcieli
się przekonać, czy rzeczywiście tam straszy.
Siedząc na ławce, czekaliśmy do późna w nocy. Noc była cicha i
ksieżyc jasno świecił.
Około północy usłyszeliśmy jeżdżenie taczką po podwórzu i tłuczenie
młotkiem cegieł na dachu, w ten sposób, jak to robi murarz.
Chłopcy doszli do wrót i patrzeli przez szpary, lecz w podwórzu
nie ujrzeli nikogo, pomimo, że jeżdżenie taczką nie ustawało. Wtem,
z przeciwnej strony, coś silnie uderzyło we wrota. Wszyscy tak się
przestraszyli, że uciekli.
Innym razem zebrało się kilku chłopaków na pogawędkę wieczorną.
Między nimi R.P i O.W.
Od strony cmentarza powstał silny wiatr i z szumem przeleciało coś
czarnego nad nami i zagrodą Schmidta. Drzewa rosnące w pobliżu gięły
się aż do ziemi.
W bramie tej zagrody ma się pojawiać postać otulonego w kożuch
barani widmo człowieka.
Z przeciwnej strony widziano karła idącego do zagrody w szerokim
kapeluszu na głowie.
Mówi się, że w tym gospodarstwie żył pewien człowiek na łaskawym
chlebie, który sypiał na ściółce leśnej
w podwórzu i tam zmarł. To jego duch tam straszy.
|
|
|
 |
|