Legendy Zbąszynia

Źródło - Zbiór legend zebranych przez E. Kurzawę i M. S. Andrzejaka

Biała pani / Obrona Zbąszynia / Jezioro Błędno / Starzec zapalający świeczki / Diabeł i czarownica /
O czarownicy / Czarne konie / Strachy w Perzynach / O nagim / Świeczary / Toja /
Jeździec bez głowy
/ Diabeł na szubienicy / Jeździec pożarny / Pracowity sługa / Pośmiertne zjawy /
Diabeł na gałęzi
/ Młyn / Kościół św. Krzyża / Tajemnicza kartka / Polowanie /
Tajemnica krzyża wyrytego na dębie
/ Samobójstwo córki ziemiamina / Zagroda Schmidta /


Obraz przedstawiający  zamek zbudowany w XV w. przez Abrachama  Zbąskiego. Kliknij i zobacz całą panoramę.
Kliknij i zobacz całą panoramę
O kasztelanie zbąszyńskim
Żył sobie kiedyś w zbąszyńskim zamku kasztelan.
Był dobry i miłosierny dla poddanych, rozumiał niedolę
i jak mógł starał się pomóc najbiedniejszym.
Często posyłał swojego starego sługę do ludzkich siedzib
z darami. Nie były to nigdy pieniądze, zawsze zaś rzeczy pomocne w gospodarce; żywność lub odzież.
Zyskał sobie miłość wszystkich mieszkających w rozległej kasztelani zbąskiej.
Stary kasztelan spisał testament i pewnego dnia umarł. Władzę po nim przejął syn. W niczym nie przypominał on jednak ojca.
 


Był chciwy, rządny władzy, pieniędzy, niemiłośierny dla ludu. Wcześnie wszyscy zaczęli obchodzić go z daleka.
Służba zamkowa uciekała przed nim a ci co pozostali aby utrzymać się jakoś przy życiu, kryli się po rozleglym zamku. Został tylko stary służący, rzec można, dawny przyjaciel ojca.
Nie miał gdzie iść po śmierci swego pana. Był za stary aby wedrować po świecie i szukać nowej pracy.
Młody kasztelan często wypytywał go o ojcowskie skarby, które jak mniemał, ten musiał gdzieś zgromadzić. Często bowiem kiedyś widywał ojca, udającego się zamkowymi korytarzami w nieznanym kierunku. Pewnego razu, gdy te przesłuchiwania były już tak dokuczliwe, ze nie nie mógł stary sługa tego wytrzymać, zaproponował zaprowadzić młodego kasztelana do domniemanych skarbów.
Ruszyli w kierunku zamkowej kaplicy.
Młody pan wyraził swoje zdziwienie. Nigdy dotąd w tej części zamku nie przebywał z przyjemnością.
Za ołtarzykiem stała skrzynia. Stary wskazał na nią ręką.
Syn rzucił się na nią chciwie. Gdy otworzył ujrzał wewnątrz... włosiennicę, różaniec i biblię.
Więc tu często przebywał jego ojciec...
Rozzłościł się strasznie. Podejrzewał bowiem, iź zakpiono z niego a skarby, na które liczył są schowane w innym miejscu.
Kazał więc zamknąć służącego w najgłębszym lochu o chlebie i wodzie.
Gdy w kilka dni później wraz z przyjaciółmi, jak to miał w zwyczaju, hulał w zamku, w lochu zmarł z głodu starzec-sługa.
O północy zrobiło sie nagle w komnatach zamkowych zimno, o okna zaczęły trzaskać.
Nagle uderzył piorun a przed oczami już przestraszonych biesiadników pojawił sie stary kasztelan trzymający za rękę swego sługę.
Wszyscy tak się przerazili, że nie mogli wydobyć z siebie głosu.
W tej strasznej scenerii padły słowa przeklinające syna.
Ojciec zpowiedział, że na nim skończy sie ród, zamek zostanie zburzony, a miejsce, na którym stoi zarośnie trawą.
Syn z przerażenia upadł na ziemię tak nieszczęśliwie, iż uderzył sie o marmurową posadzkę i poniósł na miejscu śmierć. Reszta biesiadników rozbiegła sie w popłochu.
Przepowiednia starego kasztelana sprawdziła się. Wygasł ród Zbąskich, a na miejscu gdzie stał zamek, rośnie bujna trawa.
Według innych podań kończy się ta legenda tak:

Przed ucztującymi biesiadnikami pojawił sie duch ojca wraz z żywym jeszcze sługą.
Ojciec zaskoczył biesiadników słowami "karmiłem go przez trzy dni", odnoszącymi się do wypowiedzianych chwilę wcześniej słów syna: "niech ojciec nakarmi swego sługę".
Przestraszony nagłym pojawieniem się ojca syn padł na kolana, jednak tak szczęśliwie że nic nie stało mu się.
Ojciec nakazał mu poprawę, co ten uczynił stając się od owej nocy przykładem dobrego pana.
Stary sługa zaś stał się jego zaufanym powiernikiem.

 
 

Biała pani

Dziś po czasach dawnej świetności grodu zbąszyńskiego zostały tylko rozsypujące sie wały obronne, stara fosa, brama wjazdowa do nieistniejącego już zamku.
Kiedyś był to jeden z najpiękniejszych obiektów w całym kraju.
Zbudowany w stylu włoskim był jednocześnie pałacem mieszkalnym i zamkiem obronnym.
Nazywano go po włosku palazzo in fortezza. Stare drzewa, w tym sędziwa lipa w parku zamkowym,
jak zaklęte milczą nad przeszłością. Niegdyś wrzało tu życiem, gdy wśród dzrzew i alei przechadzali się kasztelanowie, wojewodowie, panowie Zbąscy, Ciświccy, Garczyńscy.

Czasami w miejscu, gdzie kiedyś wznosił sie pałac, pojawia sie w jasne księżycowe noce postać Białej Damy. Z rozpuszczonymi włosami, smutnym obliczem obchodzi wały obronne, spogląda na basztę, przechadza się w miejscu, gdzie kiedyś znajdowały się komnaty.
Losy Białej Pani rozstrzygnęły się w dawnych czasach, kiedy na zamku mieszkał bardzo okrutny i swawolny kasztelan. Był on mężem Białej Pani.
Słudzy i poddani nie lubili swego pana, wręcz bali się go. Potrafił być bowiem zły, bezwzględny z nie wytłomaczylnych powodów.
Wszyscy natomiast kochali panią. Była bowiem dla nich dobra, nie szczędziła biednym i stroskanym dobrego słowa, często wspomagała tych, których skrzywdził jej mąż.
Robiła to w tajemnicy przed nim, gdyż również nie lubiła jego wrzasków i okrucieństw.
Pewnego razu niedobry kasztelan zabił w sprzeczce syna swojego sąsiada, właściciela zamku w okolicy.
Z obawy przed zemstą postanowił ukryć się na jakiś okres myśląc, że sprawa z czasem ucichnie.
Najlepszym pretekstem ku temu była rozpoczynająca sie akurat wyprawa wojenna.
Wyjeżdżając na wojnę powierzył opiece żony swoje dwie córki, z których jedną, Jadwigę, darzył szczególnie swą miłością. Nie miał bowiem syna i na nią przelał całe swe uczucie.
Żonie nakazał, aby Jadwigi pilnowala jak oka w głowie, podkreślając brak zaufania do sąsiada.
Obawiał się bowiem, że ten będzie chciał, za śmierć swego syna, zemścić się na córce.
Pani wypełniała swoją rolę dokładnie.
Co wieczór osobiście sprawdzała wszystkie drzwi i bramy, wystawiała straże, czuwała e w nocy. Pomimo tej czujności przemyślny sąsiad w przebraniu, podstępem zakradł się do zamku i porwał Jadwigę.
Gdy kasztelan powrócił z wyprawy wojennej i dowiedział się o porwaniu córki, rozzłościł się strasznie.
W gniewie tym zabił żonę.
Wkrótce po śmierci, pani zwaną odtąd Białą Panią, zaczęła pojawiać się na murach zamkowych
jako biała postać. Dziś już zamku nie ma a Biała Pani chodzi w miejscach, gdzie niegdyś były komnaty zamkowe
i zachowuje się tak, jak jakby nadal pilnowała swojej córki.
Jeśli ktoś samotny znajdzie się w tym czasie w pałacowym parku, może usłyszeć skargi żalącej się nad swym losem żony kasztelana zbąszyńskiego.

 
 

Obrona Zbąszynia

W dawnych czasach drogi były niespokojne, zwłaszcza te wiodące przez puszcze.
Jedyne pewne schronienie można było znaleźć wtedy tylko w grodach. Bywało jednak, że silne grupy zbójeckie,
w których szeregach znajdowali się różni ludzie wyjęci spod prawa, coraz odważniej podchodziły do zabudowań . Porywali się nawet na znaczniejsze grody.
Gdy gród kasztelański w Zbąszyniu był jeszcze mały a ochronę stanowiły tylko drewniane cokoły i wały ziemi, doszło do napadu .
Pertraktacje z oblegającymi były wykluczone, gdyż ich celom przyświecała tylko rządza zdobycia łupu. Za cenę złota wymordowaliby wszystkich bezwzględnie. Jedynym wyjściem była obrona do ostatniej kropli krwi i nadzieja na odsiecz z pobliskiej kasztelanii przemęckiej albo od samego wojewody z Poznania.
Obrona trwała już kilka miesięcy. Mężni obrońcy nie pozwalali wejść wrogowi do zamku.
Z czasem wyczerpywały się pomysły rabusiów na zdobycie grodu. Fosa wokół cokołu zabierała kolejno napastnikom życie.
Dowódca oblegających postanowił wziąć gród kasztelański głodem. Nadeszły trudne dni na dla obleżonych.
Już nie przeciwnik a własny żołądek był najtrudniejszym obiektem do zwalczenia.
Wreszcie nadszedł czas, gdy wydawało się że trzeba już się poddać.
Kasztelanowi dowodzącemu obroną doniesiono, iż w spichrzu zamkowym pozostał ostatni worek mąki.
Ten wydał dziwny dla głodujących rozkaz. Kazał nabić mąką armaty i strzelać do wroga. Kiedy na atakujących posypały się kule i mąka, ci pomyśleli, iż widocznie w spichlerzach zamkowych znajduje się dużo żywności,
skoro broniący się strzelają nawet mąką.
Zbójecka gromada odstąpiła od kasztelanii. W ten sposób Czcirad desperackim sposobem uratował zamek
i wszystkich jego mieszkańców.

 
 

Jezioro Błędno

Jakkolwiek dzisiaj częściej jest w użyciu nazwa jezioro Zbąszyńskie, to nie jest ona jedyną nazwą, którą stosowano w dawnych wiekach. Dzisiejsze określenie ma zgoła niemiecki rodowód, bowiem wobec nieprzetłumaczalności staropolskiego Błędna, ustalono w czasach zaborów nazwę jeziora od niemieckiej nazwy miasta; Bentschener See.
Później nie wysilano się zbytnio, przetłumaczono z kolei z niemieckiego na polski i zostało jezioro Zbąszyńskie.
Tylko nieliczni używają nazwy Błędno. A skąd ona się wzięła?

Tam, gdzie dziś leży miasto, znajdował się gród, siedziba kasztelana. Wokól grodu położonego nad jeziorem
i rzeką szumiała nieprzebyta puszcza, a obrzańskie bagna grodziły nieznającym brodów straszną śmiercią.
Do grodu zbąszyńskiego wybrał się w odwiedziny rycerz zaprzyjaźniony z kasztelanem Czciradem.
Jadąc przez puszczę, natrafił wreszcie na brzeg jeziora. Ucieszony, że jest już blisko celu podróży, zostawił swoją drużynę, każąc jej rozłożyć się obozem, upolować coś i czekać na wezwanie. Sam ruszył konno brzegiem jeziora.
Powoli zapadł zmierzch a rycerz nadal przedzierał się przez moczary i gęsto rosnące krzewy.
Gdy zapadła już noc, zobaczył wreszcie światła licznych ognisk i głosy ludzkie.
Ucieszony podążył szybciej w tę stronę. Zdumiony i rozgoryczony ujrzał jednak swoją drużynę ucztującą w najlepsze. Zrozumiał, że zabłądził. Po krótkim posiłku wyruszył ponownie, mimo iż była już głęboka noc. Sytuacja jednak powtórzyła sie.
Zrozumiał, że tego dnia, a raczej nocy nie dotrze do grodu.
Kiedy wieść o tym wydarzeniu rozeszła sie wśród ludu na pamiątkę nazwano jezioro Błędnem.

Jest jeszcze inna legenda o pochodzeniu nazwy jeziora. Mówi ona, iż gęsto zarośnięte trzcinami, tatarakiem i zaroślami brzegi jeziora często myliły powracających z połowów rybaków
z położonych nad jeziorem osad.
Miejsca służące za przystanie rybackie chowały sie wśród przybrzeżnych zarośli, przez co ciężko zapracowani rybacy, po całodziennym trudzie, wpływali w fałszywe korytarze z trzcin gubiąc się.
Trudno też było znaleźć ujście rzeki Obry z jeziora. Zwłaszcza, że monotonna linia brzegowa nie miała żadnych znaków charakterystycznych jakimi dziś są wieże, kominy, zagajniki.
Nie przynosiło to dobrej sławy jezioru, a z czasem mieszkańcy przyjeziornych miejscowości znaleźli dla niego właściwą nazwę - Błędno.

 
 

Starzec zapaljący świeczki

Jeżeli wyjedzie się z zabudowań Zbąszynia w kierunku wsi Strzyżewo, można zobaczyć niewielkie wzniesienie. Jest to najwyższy pagórek w okolicy.
Ludzie, którzy tu od wieków mieszkają, nigdy nie widzieli prawdziwych gór, znali tylko pola,
wszak zwano ich przez to Polanami - więc uznając ten pagórek za górę nazwali go Strzyżewską Górą.
Jest związana z nią taka legenda.
U stóp Strzyżewskiej Góry znajduje sie kilka źródeł, z których wypływają drobne strumyczki,
łącząc się po jakimś czasie w potok. Nad tym potokiem stał kiedyś okazały młyn.
Jeszcze dziś można odnaleźć jego ślady. Niedaleko młyna, przy strumieniu wykonywano kiedyś prace ziemne.
W pewnym momencie kopiący zauważyli kość, a po odkopaniu okazało się, iż jest to szkielet ludzki.
Od tego czasu w każdą noc wigilijną przy strumieniu pojawia się zgrzybiały starzec i powoli wspinając się na pobliskie drzewa zapala na nich świeczki, od najniższych gałęzi po wierzchołek.
Gdy ludzie tuż przed północą idą na pasterkę, starzec tak samo powoli swieczki gasi i znika przy dawnym młynie. Nikt nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje.

 
 

Diabeł i czarownica

Jakkolwiek jezioro Błędno jest raczej płytkie, to są w nim miejsca bardzo głębokie.
Najgłębsza toń znajduje się w najwęższym miejscu jeziora, to znaczy koło Nowej Wsi Zbąskiej.
Legenda mówi, że tuż nad wysokim brzegiem jeziora, jaki jest w tym miejscu, stał kiedyś drewniany dom a w nim mieszkała czarownica.
Ludzie chatę tę omijali z daleka, bowiem dziwy okrutne sobie opowiadano o tym, co w drewnianej chałupie się dzieje.
I chociaż nikt tego nie sprawdził, ludziska wierzyli we wszystkie cudaczne opowieści.
Był jednak we wsi chłop, który nie wierzył w te bajania. Zaśmiewał sie do rozpuku z ludzi bajdurzących przy piwie
w karczmie o tych niesamowitościach.
W końcu sprowokowani wieśniacy nie wytrzymali i zaczęli mu się odgryzać.
Od słowa do słowa i zakład staną. Chłop ów miał jako pierwszy iść wieczorem i pokryjomu sprawdzić prawdziwość ludzkich bajań.
Zaczaił się pod chatę, wydłubał nożem szparę w futrynie okiennej i czekał.
Raptem szum się zrobił wielki i jakby chmura jakowaś opadła na chatę. Chłop przyłożył oko do szparki. Zobaczył czarownicę odprawiającą jakieś dziwne obrzędy i stojącego obok diabła. Gdy ta skończyła swoje pląsy, diabeł zaczął coś z nią robić, malować całą na czarno, przyprawiać diabelskie rogi, kopyta.
Tego było chłpu za wiele. Tak już cały przerażony wrzasnął ze strachu i zaczął uciekać w stronę wsi. Diabeł, który całą siłę diabelską akurat przekazywał czarownicy, nie był w stanie użyć swych mocy. Myśląc, że to ktoś odczyniający czary lub ksiądz ze święconą wodą, porwał ze sobą czarownicę i biegł w stronę jeziora.
W ciemnościach jednak nie zauważyli, że brzeg był wysoki i stoczyli się w jego fale.
Utopili się natychmiast. Od tego czasu w tym miejscu jest bardzo wielka głębina i nikt nie odważa się tam kąpać.
Odważni przepłacili to życiem i odstraszyli następnych, chociaż i dziś jeszcze głębia połyka jeszcze swoje ofiary.

 
 

O czarownicy

Był kiedyś taki zwyczaj, że nie sprzedawano mleka po zachodzie słońca. I wszyscy przestrzegali tego. Ale pewnego razu przyszła do gospodarza w jednej z podzbąszyńskich wsi kobieta.
Słońce już dawno zaszło, a ona koniecznie uparła się że musi kupić trochę mleka.
Bał się trochę tej postaci gospodarz, choć nie mógł dokładnie określić dlaczego. Jeszcze bardziej bał się jednak złamać prastary zwyczaj. Mówiono bowiem, iż ten, który sprzeda mleko po zachodzie slońca poniesie karę.
Odmówił więc chłop mimo, że przybyła już przestała prosić, a zdobyła się nawet na groźby pod jego adresem
i całego gospodarstwa.
Następnego ranka żona gospodarza udała się do obory aby nakarmić krowy.
Raptem patrzy, a na wymieniu krowy dającej najwięcej mleka siedzi, jakby przyssana, olbrzymia ropucha.
Szybko zawołała więc swego męża i pokazała mu co się stało. Ten nie namyślał się wiele.
Wziął widły i ukłuł ropuchę, ale tak aby nie zranić krowy. Ropucha znikła. Pytał się wówczas chłop we wsi różnych ludzi, co by to mogło znaczyć, ale nikt nie wiedział. Udał się do starej wróżki mieszkającej daleko za wsią, prawie w borach. Ta zastanawiała się długo, a w końcu kazała mu sprawdzić na najbliższym jarmarku w mieście,
czy wśród kupujących i sprzedających będzie kobieta z opatrunkiem na czole.
Pojechał gospodarz na jarmark, wziął to i owo do sprzedaży i rozgląda się wśród ludzi.
Zobaczył wreszcie kobietę z przepasaną białym płótnem głową.
Wszczął więc pogoń za nią wspólnie z innymi i strażą zamkową schwytali czarownicę i poddali pod sąd wójtowski.
Po przesłuchaniach poprzedzonych torturami kobieta przyznała się do czarów.
Mówiła, że chodziła do ludzi i czarowała, jednemu żeby mu włosy z głowy powypadały, innemu wsypała do piwa takiego proszku, od którego go potem brzuch bolał.
Znaleźli się świadkowie, którzy to potwierdzili.
Któryś ze świadków opowiedział, jak kiedyś czarownica przyszła do obozowiska Cyganów. Wówczas to wszystkie niedzwiedzie, które mieli Cyganie, zaczęły tak okropnie ryczeć, że trzeba było szybko zwijać obóz i odjeżdzać z tego miejsca. Nikt wówczas jeszcze nie wiedział, iż ryczały one tak ze względu na obecność czarownicy.
Czarownica przyznała się także do tego, iż ma trzy diabły: Grzegorza, Wojciecha i Johana.
Tego ostatniego, trzymała go w pudełku lecz uciekł trzy dni temu. On przynosił jej, wylatując zawsze przez komin, pieniądze, gdy jej zabrakło.
Sąd wójtowski dowiedział się także, iż nie jest to jedyna czarownica w okolicy, oraz że spotykają się zawsze
o północy nad jeziorem Błędno w okolicy Nowej Wsi, na najwyższym pagórku w tym miejscu.
Wyrok sądu był jasny: czarownicę skazano na próbę wody i próbę ognia.
Próba wody polegała na pławieniu na Obrze. Jeśli woda nie przyjęła czarownicy poddawano ją próbie ognia. Palono ją na stosie. Ogień był zawsze łaskawy dla skazańców,jak twierdzono.

Jedna z wersji legendy o czarownicy mówi, iż czarownice były to kobiety, które z różnych względów
nie podobały się ludziom. Gdy spaliła się stodoła, przyszła susza lub powódź szukano sprawcy tego. Zwykle znajdywano. Łatwo więc było w tych czasach winić kogo się zechce. Wystarczyła ludzka niechęć. Niestety, w legendach o czarownicach jest wiele prawdy. Odbywały się bowiem w Zbąszyniu procesy czarownic. Ale jedyne prawdy, które zawarte są w legendach, prawdy smutne, mówią, o spalonych na stosie niewinnych kobietach.

 
 

Czarne konie

Niedaleko Zbąszynia, w Dąbrówce żył kiedyś bardzo bogaty pan.
Ludzie cuda sobie opowiadali o skarbach, które zgromadzil w zamku. Miał olbrzymi zamek, otoczony murem i fosą. Rzadko kto z okolicznych mieszkańców tam bywał. Nawet bogaci hrabiowie i panowie pobliskich posiadłości nie odwiedzali swojego sąsiada.
Z zamku wychodziły dwie drogi. Chłopi pracujący na pobliskich polach zauważyli, iż jedną drogą wyjeżdża powóz zaprzężony w czarne konie, drugą zaś podobny zaprzęg wraca.
Nikt nie wiedział dokąd udają się - zdawało się - puste karety.
Nikt też nie chodził tymi drogami, mieszkańcy Dąbrówki woleli nadłożyć drogi niż spotkać ten wyjątkowy pojazd.
Wreszcie któregoś razu padła wieść, iż właściciel i pan Dąbrówki całymi nocami grywa w karty
z zaproszonymi z daleka kompanami. A ponieważ nie liczył się z pieniędzmi i często przegrywał, musiał skąś brać pieniądze na zapłacenie karcianych długów.
Zapisał więc duszę diabłu. Słudzy diabelscy przynosili mu żądane kwoty wożąc wielkie skarby w karecie.
Jednak przebrała się miarka.
Pewnego dnia na murach zamczyska zauważono tańczące czarne konie. Przerażeni chłopi mówili,
że to diabli tak się cieszą. Mówiono też, że ów pan, skoro jest zapisany do czarnych fajnerów, musi wreszcie spłacić swój największy dług. Tak też się stało. Jeszcze tej nocy wśród wycia wichru i błyskawic zapadł się zamek pod ziemię wraz z właścicielem.
Dziś nawet po nim śladu nie ma.

 
 

Strachy w Perzynach

Jak wszystkie prawie wsie leżące koło Zbąszynia, także Perzyny mają swoją legędę.
Mówi ona o tym, jak pewien gospodarz, wracał podchmielony z miasta. Zbliżając sią już do wsi,usłyszał, jakby dzwięk dzwonków i łańcuchów ciągniętych po bruku.
Na początku wypite z kolegami wino dodawało mu odwagi i animuszu. Odważnie rozglądał się wokół siebie, pokrzykiwał nawet, ale nic to nie skutkowało. Przebiegł mu dreszcz po krzyżach.
Raptem bowiem pojawił się przed nim duży biały pies ciągnący za sobą łańcuch. Przypomniało mu się, co mówili o tym ludzie. Wedle podań, były to czarownice niegdyś utopione lub spalone na stosie, które nie mogąc znaleźć spokoju po śmierci i biegały jako psy po bezdrożach przypominając ludziom o sobie.
Gospodarz popędził konia. Biały wielki pies biegł jednak nadal obok. Na dodatek pojawił się drugi pies, trzeci i kolejne. Początkowo zachowywały się dość spokojnie, lecz w miarę zbliżania się do osiedli ludzkich stawały się coraz bardziej agresywne. W pewnej chwili pokazał mu się mający pianę na pysku, czarny pies. Potem drugi i tak dalej. Cała chmara rozjuszonych psów rzucała się na konia i chłopa , czając się na gardło swej ofiary.
I wtedy z pierwszej z brzegu chaty dotarł dzwięk piejącego koguta. Zjawy zniknęły.
Przerażony, spocony i zmęczony gospodarz wrócił do domu. Nikt jednak nie wierzył jego opowieścim, twierdząc, od żony począwszy, że był to skutek wypitego wina. Chłop odgrażał się.
Po pewnym czasie historia ta powtórzyła się, lecz innej osobie. Po kolejnejnym takim zdarzeniu cała wieś postanowiła postawić u wjazdu do wsi duży drewniany krzyż, strzegący przed złymi mocami. Jednakże niewiele to pomogło. Historie toczyły się dalej.

 
 

O nagim

Razu pewnego wracł chłop do Chrośnicy. Konie spokojnie ciągnęły wóz a naokoło było cicho.
Kiedy jednak wjechał w las, zaprzęg gwałtownie stanął. Patrzy chłop i widzi na drodze zupełnie nagiego człowieka. Stoi i trzęsie się z zimna. Drzewa były oszronione a jeziora i stawy zamarznięte. Brakowało tylko śniegu.
Człowiek ten podszedł i zapytał, czy gospodarz mógłby pożyczyć mu kożuch. Zaskoczony gospodarz pomyślał, iż nie będzie pożyczał byle przybłędzie swego ciepłego kożucha. Odmówił mu tej przysługi,
zaciął konie chcąc ruszyć z miejsca. Niestety, konie nie ruszyły się.
Nie pomogły bicie batem i woływanie.
Podejżliwy chłop wyczuł, że coś niezwyczajnego się dzieje. Dał więc swój kożuch nagiemu. Nagle konie ruszyły i szybko, jak nigdy, poniosły go do domu.
Opowiedział o tym dziwnym spotkaniu żonie. Oboje zastanawiali się nad niezwykłością tego wydarzenia. Tym większe było zaskoczenie, gdy chłop wyprzągł konie i wprowadził je do stajni.
Patrzy, a na gwoździu wisi jego kożuch.
Słyszał, na podstawie starych powiadań, że zwierzęta mówią ludzkim głosem w Wigilie.
Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Była więc okazja aby dowiedzieć się czegoś o nagim człowieku
i w dziwny sposób zwróconym kożuchu. Gospodarz był pewien, że jego konie muszą coś o tym wiedzieć. Tłumaczył sobie bowiem ich zachowanie na drodze gdy spotkał nagiego.
Wreszcie nadeszła Wigilia. Ciekawy gospodarz wszedł na stryszek nad stajnią i czekał północy.
Gdy wybiła godzina dwunasta w nocy zwierzęta rzeczywiście rozpoczęły rozmowę.
Jeden koń rzekł do drugiego: Za trzy dni powieziemy naszego gospodarza na cmentarz.
Gdy usłyszał to na górze chłop tak się przestraszył, że spadł i zabił się na miejscu.
Za trzy dni konie zawiozły go na cmentarz.
Tajemnica nagiego człowieka pozostała do dziś tajemnicą. Choć może warto pokusić się o jej wyjaśnienie...

 
 

Swieczary

Są starzy ludzie, którzy widzieli dziwne światełka, poruszające się i przemieszczające zazwyczaj po bagnistych przyobrzańskich terenach oraz jeziornych szuwarach Błędna.
Zazwyczaj światełka pojawiało się przed zmączonym podróżnym. Wędrowiec myśląc, iż są to światła osady lub wracającego późną porą z pola gospodarza, ufnie podążał za nim starając się nawet je dogonić.
Zdradzieckie ogniki prowadziły podróżnych zawsze ku bagnom. Gdy podróżny zoientował się,
że jest ofiarą pułapki i zaczynał się żegnać, rozlegał się w pobliżu przerażliwy śmiech a światełko znikało.
Jeśli ktoś nie zdążył w porę zmienić kieruku wędrówki, tonął wciągnięty w bezdenne bagno.

Ludzie mówią, że te ogniki to potępione dusze niechrzconych dzieci. Nazywają je świeczarami.

 
 

Toja

Młodzi ludzie zawsze lubili bawić się na wiejskich zabawach. Tradycje te przetrwały do dziś, choć nie są to już tak piękne zabawy jak kiedyś. Zabawy odbywały się co niedzielę w innej wsi. Trzeba było więc wystroić się aby nie tylko rodzinie, ale i swojej wsi wstydu nie przynieść. Młodzi szli grupami do sąsiedniej wsi, gdyż drogi były niepewne.
Na jednej z takich zabaw była dziewczyna, której rodzice pozwolili przebywać najwyżej do północy. Potem kazali bezwarunkowo wracać. Kiedy dochodziła północ, towarzystwo było jednak tak rozbawione, że nikt nie chciał jeszcze wracać. Dziewczyna, nie chcąc narażać się rodzicom, postanowiła wrócić sama. Znalazła się w gęstym leśie, który leżał pomiędzy dwiema wsiami. Lękała się idąc. Raptem, ni stąd, ni z owąd usłyszała za sobą kroki. Były one coraz szybsze, jakby ktoś biegł. Przyspieszyła. Jej szybki krok po chwili zamienił się w bieg.
Księżyc wyszedł na niebo zza chmur i w jego świetle pokazała się postać goniącego.
Miała potargane włosy, ogromne rogi, a z tyłu ciągnął się po ziemi krowi ogon.
Diabeł,szepnęła przerażona dziewczyna i jeszcze szybciej zaczęla gnać przed siebie.
Gdy diabeł był tuż, tuż pojawiły się pierwsze zabudowania wsi.
Przed wsią biegła przez rozległe pole. Przebiegając przez ogrody, zręcznie przemykała się wśród grządek.
W pewnym momencie usłyszała jakąś szamotaninę, a potem łomot. Obejrzała się w biegu.
Diabeł leżał jak długi na ziemi, zaplątany w jakąś dziwną roślinę. Ludzie na wsi mówili na nią toja.
Była długa szorstka i wiła się po ziemi. Nie mogąc się wydostać z jej objęć i widząc, że zdobycz umyka, diabeł ryknł na cały głos: żeby nie toja to byś była moja.
Nazajutrz niefortunna uczestniczka zabawy opowiedziała rodzinie i wszystkim koleżankom o tym zdarzeniu.
Od tego czasu dziewczyny udając się na dłuższe wędrówki nocą zabierały do koszyka kilka wijących się łodyg toji, która rzucona pod nogi czyhającego złego miała je uchronić przed zgubą.

 
 

Jeździec bez głowy

Zaginęło już zupełnie podanie o jeźdźcu bez głowy pokutującym w lasach łomnickich o nocnej porze.
Lasów łomnickich pilnował gajowy. Nie był lubiany przez złodziei leśnych.
Pewnego razu schwycił dwóch takich szkodników przy ścinaniu sosny.
Rabusiom udało się skrępować gajowego,po czym przywiązali go do drzewa, gdzie pozostał przez całą mroźną noc zimową.
Nstępnego dnia, prawie martwego, znalazł go jego syn. Leśnik długo chorował, a w jego zastępstwie pilnował lasów syn, którego nikt się nie bał.
W Wigilię Bożego Narodzenia poszedł pewien chłop po choinkę do lasu. Przy ścinaniu pięknego świerku przyłapał go nowy stróż leśny. Złodziej szybkim ruchem uderzył go siekierą w głowę.
Ugodzony, padając na ziemię, wymamrotał jakieś niezrozumiałe słowa.
W tej chwili zaczął powstawać grozą przejmujący szum i wicher gwałtowny.
Przestraszony złodziej z lękiem spojrzał na nadchodzącą wichurę. Włosy zjeżyły mu się na głowie.
Na tle ciemnego nieba zobaczył olbrzymiego jeźdźca bez głowy na olbrzymim czarnym koniu, otoczonego gromadą wyjących psów, z których paszcz buchał dym i ogień.
Przestraszony zbrodniarz uciekł do domu. Odtąd przez długi czas nikt nie ważył się iść do lasu kraść drzewo.

 
 

Diabeł na szubienicy

W Łomnicy żył pewien kowal, mający zawsze dużo pracy. Kując żelazo, wprowadzał całą wieś w drżenie.
Myślał sobie: "żeby tylko zjawił się jakiś czeladnik". W tej chwili wszedł do kuźni wędrujący kowalczyk. Kowal przyjął go. W kuźni praca.
Pewnego dnia przybył do nich żebrak i prosił o jałmużnę. Na co ma się ten stary męczyć -
powiedział czeladnik. Położył starowinę na kowadło i zaczął walić w niego ciężkim młotem.
Ze zgrozą przyglądał się temu kowal. Po chwili zamiast staruszka zeskoczył z kowadła młody mężczyzna.
Czeladnik powędrował dalej w świat, a kowal pozostał znów sam.
Do kuźni przybył znów żebrak po jałmużnę. Kowal uczynił to samo co czeladnik. Położył żebraka na kowadło i zaczą w niego walić największym młotem i wkrótce żebrak przestał żyć.
Kowala osądzono na śmierć za morderstwo.
Smutny i zmartwiony stał w kuźni. Wtem wchodzi jego dawniejszy czeladnik. Gdy się dowiedział co czeka kowala, ubrał jego ubranie, a kowal ubranie czeladnika.
Na drugi dzień przyśli oprawcy, aby kowala powiesić. Zabrali przebranego czeladnika i jego powiesili, ale drugiego dnia zamiast wisielca, wisiał na szubienicy snopek grochowin.
A kowal zdrów i czerstwy pracował w swej kuźni. Ludzie bali sią go od tego czasu i stronili od niego, mówiąc, że duszę diabłu zapisał.

 
 

Jeździec pożarny

Dawno temu, w Zakrzewku w zabudowaniach folwarcznych wybuchł wielki pożar. Daremne były wszelkie wysiłki, by ujarzmić rozpętany żywioł. Szeroko i daleko widniała czerwona łuna wśród ciemnej nocy. Wieść o pożarze dotarła do dziedzica w Stefanowie.
"Ja pożar ugaszę" - powiedział. Wsiadł na swego siwka i pojechał do płonących budynków. Przyjechawszy tam wymamrotał jakieś niezrozumiałe słowa. Następnie trzy razy objechał pożar.
Za trzecim razem wrzucił w ogień małego czarnego psa. W tej chwili ogień zaczą syczeć i jęczeć. Jakaś niewidzialna siła gniotła ogień do ziemi.
Jeździec pognał do domu. Mgliste płomienie podążyły za nim, stawając się coraz mniejsze, znikły zupełnie.Pożar dogasł.

 
 

Pracowity sługa

W czasie przemarszu wojsk napoleońskich na Moskwę, mieszkał w Czeskich Nowych pewien gospodarz, u którego długie lata służył parobek Tomasz. Tomasz odznaczał się wielką pracowitością. Przez lata swej służby uskładał sobie sporo grosza. Inni parobcy postanowili sobie jego dobytek przywłaszczyć. Pewnego razu gdy Tomasz ciął sieczkę napadli go zawistni koledzy.
Tomasz bronił się i wołał - "Puśćcie mnie, musze ciąć sieczkę".
Zaledwie wymówił te słowa, nóż utkwił w jego sercu i padł martwy na ziemię.
Zbrodniarze zrabowali pieniądze a zwłoki wrzucili do torfowiska.
Przechodzący obok tego miejsca widzieli o północy ducha zamordowanego i słyszeli wyraźne cięcie sieczki.

 
 

Pośmiertne zjawy

W Stefanowie zmarła córka biednej kobiety. Za życia było jej pragnieniem posiąść książeczkę do nabożeństwa. Matka nie miała pieniędzy, aby jej taką kupić. Po śmierci zjawiała się w porze obiadowej jej postać i siadała razem z żywymi. Trzymała w rece pustą łyżkę, a po obiedzie znikała.
Powtarzało się to prawie codzień. Wreszcie matka kupiła książkę i położyła na grobie córki. Odtąd nie pojawiła się więcej.

W tej samej wsi zmarła pewna pobożna kobieta. Po jej pogrzebie zaczęła ukazywać się w każdą noc
i pukała w okno izdebki w której mieszkała. Ludzie byli bezradni i całą historię opowiedzieli księdzu. Ksiądz spytał, się czy zmarłej do trumny włożyli różaniec?
O tym jej dzieci zupełnie zapomniały. Ksiądz poradził, aby duchowi różaniec podano na lasce, bo ten co poda z ręki będzie musiał umrzeć. Następnej nocy, gdy zmarła przyszła i zastukała w szybę, dzieci zmarłej postąpiły tak, jak im ksiądz kazał. Odtąd duch jej nie pokazał się już nigdy.

 
 

Diabeł na gałęzi

Pewnemu człowiekowi sprzykrzyło się żyć. Wziął powrozek i poszedł do nowodworskich lasów,
by się powiesić. Zmurszały powrozek zerwał się, a niedoszły wisielec spadł i boleśnie się potłukł.
Gdy spojrzał na gałąź, na której wisiał, zobaczył tam siedzącego chłopca z rogami i końską nogą.
Diablik śmiał się i wołał: "Chodź jeszcze raz ja cię przytrzymam. Chłop poznał diabła i zaczął szybko modlić się. Dziękował Bogu, że powróz się zerwał, gdyż w innym wypadku znalazł by się w piekle.

 
 

Młyn

W północnej stronie wsi Strzyżewa, nad potokiem i wpół zarosłym stawem znajduje się samotny, stary młyn wodny. Okrywające go cienie wysokich drzew, a przedewszystkim wiekowej lipy i jednostajny szum spadającej wody, nadaje temu miejscu tajemniczy urok.
Miejsce to jest miejscem strachów a wierzący w nie, z lękiem przechodzą tam o nocnej porze.
Tam ukazuje się oparta o poręcz mostu, postać człowieka, bez głowy, który rozwiewa się przed widzem. Po stawie toczy się obręcz. To znów jakieś widmo ogniste wypada z młyna i goni.

 
 

Kościół św.Krzyża

W okolicy Zbąszynia na polu pomiędzy mostami kolejowymi, pod konarami trzech klonów, wznosi się drewniany krzyż. Obok niego znajduje się źródło, z którego woda sączy się do pobliskiej Obry.
Tam gdzie stoi dziś krzyż, stał niegdyś w roku 1488 r. kościół.
Stare podanie głosi, że w tym miejscu z ziemi wyszła para wołów i pojawiło się źródło, które istnieje do dzisiejszego dnia. Inne podanie mówi, że w jeziorze zbąskim utonął oracz z wołami i wypłynął we wspomnianym źródle.
W ówczesnym opisie tego kościoła pochodzącym z roku 1725 czytamy:

"Było na tym miejscu źródło, do którego źródła podczas żniw dziewczyna jedna idąc w upragnieniu onej wody się napić, obaczy krzyż, który raz się w onym źródle ukazał, drugi raz znikał.
Ona jako białej płci matrona, nie wiedząc co się stało, została jako obumarła, gdy przyszła do kompani swojej, co z nią wspólnie żnęli, widząc na niej zmieszaną komplewię, pytali jej, co jej się stało, w czym ona odpowiedziawszy wszystkiego, gdy jej kompania współżeńcy sli tego aprobować / tzn. poszli się przekonać do źródła / już tego cudu nie ujrzeli."

Od tego czasu prowadzono do źródła ludzi chorych i chore bydło, obmywali się wodą i chorby znikały. Wieść o cudownym źródle rozniosąa się szeroko i daleko.
Z dala przyjeżdżali ludzie po cudowną wodę. W tym miejscu postawiono wyżej wspomniany kościółek.
O cudownym uzdrowieniu opis wspomina następująco:

" Zaraz na początku roku 1613 był na ten czas panem na Zbąszyniu Abraham Ciświcki, kasztelan śremski, który miał córkę na imię Anna. Ta, tak ciężko zachorowała, że już o jej życiu desperowano / powątpiewano / a gdy ten Abraham Ciświcki uczynił ślub, że jeśli Bóg tę córeczkę pocieszy, ten miał kazać budować kościół na tym miejscu, na cześć i chwałę Panu Bogu ukrzyżowanemu. Ledwo ten ślub uczynił i tą wodą z tego źródła córkę obmyto, zaraz cudem Boskim wstała i tak zdrową była, jakoby nigdy nie chorowała o czym było na ten czas wszystkim wiadomo".

Abraham Ciświcki w myśl uczynionego ślubu, kazał wozić kamienie i cegłę z cegielni pod Strzyżewem. Zawieruchy wojenne, a w końcu śmierć Ciświckiego przeszkodziły budowie kościoła.
W roku 1725 za czasów Stefana Garczyńskiego, późniejszego wojewody poznańskiego, wybudowano nowy kościół. Budował go cieśla Haderek ze Strzyżewa. / Rodzina Haderków istnieje tam do dziś.
W roku 1791 rozebrano podniszczony kościół. Według krążącego podania, drzewo z kościoła kupili gospodarze
z Podmokli i wybudowali z niego stodoły. W krótkim czasie wszystkie te stodoły strawił ogień, jako że nie godziło się, żeby drzewo z domu Bożego zużyto na taki cel.

148 lat upłynęło od chwili rozebrania kościoła. Na tym miejscu wznosi się krzyż.
U jego stóp w szklanych naczyniach sterczą zeschłe kwiaty jesienne. Z krzyża który jest przykryty daszkiem drewnianym, spogląda dobrotliwie Chrystus: nie zmienia wyrazu, choć wicher wstrząsa krzyżem i świszcze w ogołoconych konarach - tajemnicze pieśni przeszłośści.
Wokoło na zaoranym polu czerwienią się gruzy cegieł, jedyne pozostałości Domu Bożego.
Brzegi źródła są wyłożone kamieniami polnymi. Woda, pokryta rzęsą zieloną, wąskim pasemkiem sączy się ze źródła jak przed wiekami.
Jedynym zabytkiem z kościoła św. Krzyża jest krzyż znajdujący się w kościele parafialnym, umieszczony obecnie na ołtarzu Matki Bożej Różańcowej.

 
 

Tajemnicza kartka

Było to na początku września Roku Pańskiego 1791.
Pewnego słonecznego dnia przy kościeke św. Krzyża nad rzeką Obrą, pojawiła się grupka ludzi, między którymi znajdował się ówczesny proboszcz zbąski - ksiądz kanonik Seweryn Szeliski.
Na jego to polecenie wynajęci robotnicy przystąpili do rozbiórki podupadłego i nieco zniszczonego kościoła. Pracę jak zwykle rozpoczęto od zdejmowania kopuły z wieży, na której szczycie znajdowała się kula zwieńczona krzyżem. Kiedy zdjęto kopułę, postanowiono sprawdzić zawartość kuli.
Był bowiem dawny zwyczaj budowniczych, że kule umieszczone na budowlach, zawierały dokumenty dotyczące fundacji, a czasem monety będące wówczas w obiegu.
Jakież wtedy było zdziwienie ks. Szeliskiego, kiedy wnętrze kuli okazało się puste. Tylko na dnie znajdował się pożółkły zwitek papieru. Kiedy ksiądz schylił się, aby go wyjąć, powiał nagle silny wiatr, który uniósł kartkę do pobliskiej rzeki. Ksiądz będąc ciekawy, co zawierała ta kartka, poszedł nad rzekę i wyłowił ją laską.
Kiedy przeczytał napis, jaki się na tej kartce znajdował, zaczą się cały trząść.
Było tam napisane:

" Kto każe ten kościół rozebrać, niech będzie przeklęty".

Groźba ta jak widać, poskutkowała natychmiast. Od tego czasu ksiądz Szeliski stale się trząsł,
a trwało to przez lat 30. Zmarł w roku 1821.
Tak to zdarzenie wspomina legenda, którą bardzo już nieliczni ludzie wspominają do dnia dzisiejszego.

 
 

Polowanie

Był piękny poranek 30 maja 1924 roku. Pomimo groźby wojny, która wisiała nad Europą,
ziemianie nie rezygniwali z zrządzania w swoich dobrach polowań.
Na ten dzień hrabia Maciej Mielżyński z Chobienic oznajmił u siebie polowanie, na które zaprosił kilku ziemian z sąsiedzka. Między zaproszonymi gośćmi znalazł się sam prezydent prowincji poznańskiej - Schwarzkopp ze swoją przyboczną świtą.
Od wczesnego rana trwał w pałacu ożywiony ruch. Obsługa kuchni i służba pałacowa szykowała wykwintne śniadanie. Około godziny 8-mej przed pałac zaczęły przybywać pojazdy zaproszonych gości. Ci z daleka i majętniejsi automobilami, a ci bliźsi pojazdami konnymi.
Sam hrabia stojąc przed gankiem witał wszystkich uprzejmym ukłonem, zapraszając staropolskim zwyczajem do pałacowych podwoi.
Kiedy wszyscy zaproszeni znaleźli się w komplecie, przystąpiono do spożycia śniadania, w czasie którego wzniesiono kilka toastów za pomyślność przyszłych łowów.
Po posiłku około godziny 10-tej, hrabia zebrawszy swoich leśników ze sworą psów myśliwskich, wyruszył w ich towarzystwie wyprzedzając nieco gości chcąc ich zapoznać z terenem,
na którym miało się odbyć polowanie.
Teren ten znajdował się po prawej stronie szosy z Chobienic do Zbąszynia, począwszy od skrzyżowania szosy z drogą prowadzącą do dziedzińca pałacowego do folwarku w Małym Grójcu.
Ci myśliwi, którzy mieli wyznaczone dalsze stanowiska, byli dowożeni pojazdami szosą.
Po godzinie 10-tej wyruszono za zwierzyną. Po krótkim czasie ubito kilka bażantów i zajęcy.
Potem nastąpiła cisza i dalszy pochód za zwierzyną. Na najdalszym stanowisku wysuniętym w kierunku Zbąszynia znajdował się prezydent Schwarckopp.
Dochodzono właśnie do pasma drzew i krzewów, ciągnącego się równolegle do szosy a oddalonego od niej
o jakieś 400 metrów. Dochodziła właśnie godzina 11-ta, kiedy do uszu polujących i ludzi pracujących na majątkowych polach dotarł odgłos pojedyńczego strzału.
Jak się potem okazało zginął prezydent Szwarzkopp.Różnie sobie ówcześni ludzie tą śmierć tłumaczyli.
Jedni utrzymywali, że prezydent strzelił do koziołka / rogacza / i zmarł na atak serca. Inni natomiast twierdzili,
że został zastrzelony przez kogoś z polujących.
Ludzi z gminy na miejsce wypadku nie dopuszczono. Prawdę znali tylko polujący, a ci o zaistniałym wypadku milczeli. Co się stało naprawdę, trudno było ludziom z Chobienic dociec. Tym bardziej trudniej jej dociec po upływie prawie 60-ciu lat.
Na miejscu śmierci prezydenta, kazał Mielżyński wystawić pomnik z czarnego granitu zwieńczony terrakotową figurką Chrystusa z krzyżem w ręku.
Na pomniku do dziś znajduje się łaciński napis upamiętniającym to wydarzenie.
Napis ten w tłumaczeniu polskim brzmi:

"Ku pamięci Filipa Schwarzkoppa prezydenta prowincji poznańskiej urodzonego 21.X.1856 roku -
- Bądz wola Twoja -".

Pomnik ten znajduje się we wspomnianym paśmie drzew jadąc szosą ze Zbąszynia do Chobienic za pierwszym lasem w lewo od skrzyżowania szosy z drogą lokalną prowadzącą do folwarku w Małym Grójcu.

 
 

Tajemnica krzyża wyrytego na dębie

Jadąc ze Zbąszynia do Strzyżewa ulicą Topolową, tuż naprzeciwko cmentarza komunalnego, za lasem sosnowym, na niewielkim obszarze, rośnie stary dębowy las.
Przed drugą wojną światową, w środku tego lasu na korze jednego z dębów znajdował się wyryty krzyż, a pod nim data 1933. Dlaczego tam go ktoś wykonał nikt nie potrafił dokładnie powiedzieć.
Często widywano młodą kobietę chodzącą wokół tego drzewa. Ludzie powiadali, że pod tym drzewem kobieta ta pochowała swoje zmarłe dziecko. Dlaczego tam, a nie na cmentarzu?
Pod koniec lat 50-tych wycięto to drzewo.
Tajemnicę tego znaku znała tylko ta kobieta i milczący dąb na którego pniu się znajdował.

 
 

Samobójstwo córki ziemianina

Po pierwszej wojnie światowej właścicielem majątku w Stefanowie był ziemianin Wincenty Wierzchowiecki, późniejszy właściciel młyna w Zbąszyniu.
Miał on czworo dzieci, z których jedno było córką.
Kiedy w Zbąszyniu stacjonował szwadron kawalerii 7 Pułku Strzelców Konnych, wśród oficerów pułku znajdował sie rotmistrz, w którym zakochała się młoda i piękna Wierzchowiecka.
Niestety, rodzice jej nie chcieli dopuścić do tego związku, ponieważ rotmistrz nie posiadał dóbr ziemskich o co w szczególności chodziło Wierzchowieckim. Niestety, zakaz rodziców okazał się tragiczny w skutkach.
Młoda Halina nie mogąc przełamać oporu rodziców, będąc mocno zakochana w rotmistrzu, popełniła samobójstwo zabijając się z pistoletu. Miało to miejsce we dworze nowodworskim w lutym 1935 roku.
Jako samobójczyni miała być pochowana w miejscu przeznaczonym dla samobójców.
Na skutek usilnych starań u władz kościelnych, pozwolono pochować Halinkę na cmentarzu.
Rodzice zostali jednak ukarani. Planowani, że trumnę ze zwłokami mieli do grobu nieść kawalerzyści. Nie stało się tak. Trumnę za karę nieśli i wpuszczali do grobu fornale z dworu stefanowskiego.
Pogrzeb odbył się w samo południe i bez żadnych okazałości.
Ojciec tragicznie zmarłej córki, przez cały rok nic nie kazał zmieniać w pokoju, w którym zdarzyła się ta tragedia.
Nagrobek wystawiony nad mogiłą młodej ziemianki znajduje się na cmentarzu parafialnym do dziś przy głównym ganku, tuż obok kaplicy cmnentarnej i w swym kształcie przypomina pistolet.

 
 

Zagroda Schmidta

Jednym z najstarszych gospodarstw osadników niemieckich w Strzyżewie, jest zagroda Schmidta Richarda. Wysokie świerki rosnące wokół zabudowań, wywierają ponure wrażenie.
Mieszkańcy wioski przekonani są, że tam straszyło. B.K. opowiada - za jego młodych lat kilku chłopaków, między nimi był i on, chcieli się przekonać, czy rzeczywiście tam straszy.

Siedząc na ławce, czekaliśmy do późna w nocy. Noc była cicha i ksieżyc jasno świecił.
Około północy usłyszeliśmy jeżdżenie taczką po podwórzu i tłuczenie młotkiem cegieł na dachu, w ten sposób, jak to robi murarz.
Chłopcy doszli do wrót i patrzeli przez szpary, lecz w podwórzu nie ujrzeli nikogo, pomimo, że jeżdżenie taczką nie ustawało. Wtem, z przeciwnej strony, coś silnie uderzyło we wrota. Wszyscy tak się przestraszyli, że uciekli.

Innym razem zebrało się kilku chłopaków na pogawędkę wieczorną. Między nimi R.P i O.W.
Od strony cmentarza powstał silny wiatr i z szumem przeleciało coś czarnego nad nami i zagrodą Schmidta. Drzewa rosnące w pobliżu gięły się aż do ziemi.

W bramie tej zagrody ma się pojawiać postać otulonego w kożuch barani widmo człowieka.
Z przeciwnej strony widziano karła idącego do zagrody w szerokim kapeluszu na głowie.
Mówi się, że w tym gospodarstwie żył pewien człowiek na łaskawym chlebie, który sypiał na ściółce leśnej
w podwórzu i tam zmarł. To jego duch tam straszy.

 

 
 

strona główna

powrót